Niedługo, bo 9 listopada, przypada okrągła rocznica upadku muru berlińskiego. Niedawno, 3 października, obchodzono Dzień Jedności Niemiec jako rocznicę zjednoczenia, a raczej wchłonięcia NRD i Berlina Zachodniego przez triumfującą Republikę Federalną. Warto więc trochę pomyśleć o najpotężniejszym sąsiedzie i zarazem największym partnerze handlowym.
Nie darmo, odkąd tylko upadła w Polsce komunistyczna cenzura, politycy i publicyści – którzy patrzyli dalej niż własny nos – przekonywali Polaków, że nasza droga na Zachód prowadzi przez Niemcy. Nie było to proste ani oczywiste, zważywszy skumulowane lęki antyniemieckie wynikające z tragicznego doświadczenia narodu najboleśniej po Żydach potraktowanego przez historię.
Dziś jest to jasne, bo z górą 15 lat jesteśmy w Unii, a granicę niemiecką mijamy jak wojewódzką. Ale są to już inne Niemcy niż te, które w osobie kanclerza Willy'ego Brandta uklękły przed warszawskim pomnikiem Bohaterów Getta. Inne niż te, które w osobie Helmuta Kohla ściskały się po bratersku z pierwszym niekomunistycznym premierem Polski. Inne niż te, które forsowały przyjęcie Polski do UE. Nawet inne niż te, na których czele stało dwoje obywateli upadłej NRD, nie tylko z tego tytułu rozumiejących bolesne polskie doświadczenia z komunizmem, ale też w młodości zapatrzonych w polską opozycję: prezydent Gauck i kanclerz Merkel. Czy wykorzystaliśmy te okoliczności? Wątpię. Ale i tak stało się wiele dobrego, zważywszy przedwczorajszą nienawiść.
Dziś tamte pokolenia są już w grobach albo blisko emerytury. Decydują ludzie, których ukształtowała nie wojna, nie komunistyczna opresja, ale pokojowa stabilizacja. Nie czują swojej winy jak tamci. Dbają tylko o interesy, także z Rosją. Boją się nie wojny, ale kryzysu gospodarczego. Antyeuropejska AfD rośnie w siłę. Z tymi nowymi Niemcami będzie nam trudniej, ale innej drogi nie ma. Do takich Niemiec chcemy się zwrócić o reparacje. Ale tym samym wskrzeszamy problem granicy na Odrze i Nysie, odszkodowania za ziemie przejęte przez Polskę i wszystkie upiory przeszłości.