Prezydent obsadzony w roli szwarccharakteru

Do odwracania uwagi od problemów, z jakimi przyjdzie się mierzyć nowemu rządowi, potrzebny jest jasno zdefiniowany przeciwnik – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 22.11.2007 01:41

Prezydent obsadzony w roli szwarccharakteru

Foto: Rzeczpospolita

Apele o miłość i współpracę, nawoływanie do zgody narodowej, a nawet proklamowanie „dnia radości” po zakwalifikowaniu się Polaków do mistrzostw Europy – wszystko to ma budować dobrą atmosferę wokół nowego rządu. A jest to działanie tym skuteczniejsze, im korzystniej kontrastuje z PR-owskimi działaniami poprzedniej ekipy, które, jeśli wejdą do podręczników marketingu politycznego, to raczej jako antyprzykłady.

Trudno jednak się spodziewać, by uśmiechy, polityczne homilie i wystudiowane spotkania wystarczyły nowej ekipie na kilka lat. Jak pokazał przykład Kazimierza Marcinkiewicza – który jest polskim mistrzem w dziedzinie autokreacji – mediom i ich widzom (czyli wyborcom) spektakl z premierem w roli głównej po kilku miesiącach zaczyna się nudzić. A jeśli brakuje w nim starcia, konfliktu czy choćby jednoznacznie czarnych charakterów, które przeszkadzają „jasnej stronie mocy” w budowaniu lepszej rzeczywistości – to jeszcze szybciej.

Dlatego do podtrzymania oglądalności i odwracania uwagi od problemów, z jakimi przyjdzie się mierzyć nowej ekipie, potrzebny jest jasno zdefiniowany przeciwnik. Określić go można jako ciemną stronę mocy albo ostrożniej – rewers pozytywnego i kochanego premiera. To on będzie negatywnym bohaterem, na którego tle pełne dobra nastawienie Donalda Tuska będzie jeszcze lepiej widoczne, a jego wady czy klęski staną się tylko ceną, jaką płacimy za to, by ponownie nie dopuścić do władzy sił negacji. Ta rola została już zresztą (przez publicystów i dziennikarzy) przyznana. Odgrywa ją, choć nie bez własnych niewątpliwych zasług, prezydent Lech Kaczyński.

Gdy tylko opadł powyborczy pył, okazało się, że zwycięstwo nie jest ostateczne. Kaczyzm został bowiem wymieciony z Kancelarii Premiera, ale okopał się – i to silnie – w Pałacu Prezydenckim. Dlatego podniosły się głosy (by wymienić tu tylko niezawodnych w takich sytuacjach Lecha Wałęsę i Tomasza Wołka) o potrzebie ostatecznego załatwienia sprawy prezydenta i przeprowadzenia (gdy stanie się to możliwe) procedury usunięcia go z urzędu.

Od razu w kąt poszły argumenty, że w polityce potrzebna jest dwubiegunowość, którą zawsze zapewniały konkurencyjne wobec siebie politycznie ośrodki: prezydencki i premierowski. To, co było głównym argumentem przeciwko Kaczyńskim, czyli fakt, że oba urzędy obsadzone przez braci przemawiały jednym głosem, teraz stało się demokratycznym ideałem, do którego należy dążyć. Na drodze do tego stoi złośliwy, chimeryczny i pamiętliwy prezydent (co jest regularnie przypominane w debatach dotyczących tego, gdzie i co zrobił Lech Kaczyński).

W zarzut przekształcił się – przynajmniej w mediach, bo politycy PO są zdecydowanie ostrożniejsi – fakt, że prezydent organizuje grupę, która ma go wspierać w prowadzeniu polityki zagranicznej. Jak gdyby była to zbrodnia, a nie naturalny stan zapisany w polskiej konstytucji. Prezydent Aleksander Kwaśniewski był np. zwolennikiem porozumienia ryskiego, którego zdecydowanie mniejszym entuzjastą był rząd premiera Jerzego Buzka. Wówczas jednak nie stanowiło to problemu. Teraz próba zatrudnienia w Kancelarii Prezydenta byłej minister spraw zagranicznych w dyskursie medialnym staje się „okopywaniem”.

Wszystko to łatwo może się przekształcić (przed czym przestrzegał prof. Wojciech Sadurski w tekście „Jak prezydent z premierem” na łamach „Gazety Wyborczej”) w podkopywanie demokratycznego mandatu prezydenta. Już teraz w publicznych dyskusjach (czego sam byłem świadkiem w trakcie rozmowy z prof. Hołdą z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka na falach Radia Lublin) argumentem za odrzuceniem prezydenckich zastrzeżeń do Karty praw podstawowych staje się wygrana Platformy Obywatelskiej.

Problem polega tylko na tym, że nawet jednoznaczna wygrana PO nie umniejsza demokratycznego (i to uzyskanego w wyborach bezpośrednich) mandatu Lecha Kaczyńskiego. Niezależnie od woli wyborców wyrażonej w wyborach parlamentarnych prezydent ma pełne prawo wpływać na życie społeczne i polityczne w takim duchu, jaki jest mu bliski. A jest to tym bardziej naturalne, że w poprzednich wyborach jednym z mocno akcentowanych elementów programowych Lecha Kaczyńskiego było wzmocnienie pozycji prezydenta. Taki model poparła ponad połowa wyborców.Antyprezydenccy i prorządowi publicyści oczywiście mają pełną tego świadomość. Dlatego skupiają się nie tyle na podważaniu demokratycznego wyroku, ile na podkreślaniu, że obecnie poparcie prezydenta w społeczeństwie jest słabe. O to trudno się spierać: notowania głowy państwa, zwłaszcza wśród ludzi młodych, są rzeczywiście kiepskie i wciąż spadają.

Na tym właśnie opierać się może dalszy projekt polityczny Donalda Tuska. Słabnący prezydent w otoczeniu niechętnych mu mediów, do tego popełniający gafy i PR-owskie błędy, jest wręcz wymarzonym tłem dla jego gwiazdy. Gdy minie już efekt nowości i by wyjaśnić własne niedociągnięcia, nie będzie wypadało odwoływać się do błędów poprzedników, będzie można wskazać na prezydenta i z uśmiechem zadać pytanie: czy wolicie taki styl sprawowania władzy?

Prezydent stanie się rewersem Donalda Tuska. Ale to niejedyne niebezpieczeństwo, jakie na niego czyha. Nie mniej istotne jest zastąpienie autorytetu związanego z urzędem osobistym autorytetem związanym z zasługami lub przeszłością. Rolę takiego „prezydenta z autorytetu” może odgrywać prof. Władysław Bartoszewski, którego wygląd, zasługi, ale i cięty język wręcz predestynują do przeciwstawiania go obecnemu prezydentowi. W ten sposób z jednej strony prezydent Kaczyński byłby ciemnym tłem dla Tuska, z drugiej – przeciwstawiany byłby mu Bartoszewski.

Taki scenariusz wydaje się wielce prawdopodobny. Prezydent nie robi bowiem nic, by zawalczyć o poparcie społeczne, a kolejne gesty (lub ich brak), jakie wykonuje, tylko umacniają wrażenie konieczności zmiany stylu rządzenia. Szeroko komentowane odmowy wystąpień, zwlekanie z nominacjami, zarzuty wobec Radka Sikorskiego niejako skazują go na rolę rewersu Tuska czy tylko wciąż aktualnego zagrożenia.Bez zmiany stylu, powrotu do image’u męża stanu wykreowanego na potrzeby poprzedniej kampanii nie może być mowy nie tylko o utrzymaniu władzy, ale nawet o zachowaniu wpływów po prawej stronie sceny politycznej.

Dlatego tak istotne jest, by prezydent jak najczęściej występował nie jako polityk rozgoryczony porażką bliskiego mu ugrupowania, ale jako ktoś, kto z dużą dozą ciepła i zaangażowania kontroluje nową ekipę. W takiej roli widzieliśmy już Lecha Kaczyńskiego, gdy przekazywał władzę nowemu rządowi. W lekko złośliwym, niepozbawionym ironii wystąpieniu prezydent podkreślił, że postara się oceniać, na ile złożone obietnice są realizowane.

Taki język i styl prezydentury mógłby nie tylko odwrócić niekorzystne dla Lecha Kaczyńskiego wyniki sondaży, ale również poprawić notowania PiS. Sympatia mediów bowiem, choć na razie jest po stronie PO, po miesiącach rządów zacznie pewnie spadać. I wtedy staną się potrzebni ostrzy, ale i merytoryczni recenzenci jego osiągnięć. Bo osoby, które pretendowały do tej roli (np. prof. Bartoszewski zapowiadający tuż po wyborach, że teraz zacznie oceniać rząd), weszły w skład gabinetu Tuska.

Nowa forma sprawowania urzędu prezydenckiego mogłaby się okazać opłacalna także dla nowego rządu, który, wiedząc, że zamiast ciemnej strony mocy ma w Pałacu Prezydenckim recenzenta, mógłby się skupić – zamiast na robieniu dobrego wrażenia – na zmianie Polski i tworzeniu w niej nowej Irlandii.

Apele o miłość i współpracę, nawoływanie do zgody narodowej, a nawet proklamowanie „dnia radości” po zakwalifikowaniu się Polaków do mistrzostw Europy – wszystko to ma budować dobrą atmosferę wokół nowego rządu. A jest to działanie tym skuteczniejsze, im korzystniej kontrastuje z PR-owskimi działaniami poprzedniej ekipy, które, jeśli wejdą do podręczników marketingu politycznego, to raczej jako antyprzykłady.

Trudno jednak się spodziewać, by uśmiechy, polityczne homilie i wystudiowane spotkania wystarczyły nowej ekipie na kilka lat. Jak pokazał przykład Kazimierza Marcinkiewicza – który jest polskim mistrzem w dziedzinie autokreacji – mediom i ich widzom (czyli wyborcom) spektakl z premierem w roli głównej po kilku miesiącach zaczyna się nudzić. A jeśli brakuje w nim starcia, konfliktu czy choćby jednoznacznie czarnych charakterów, które przeszkadzają „jasnej stronie mocy” w budowaniu lepszej rzeczywistości – to jeszcze szybciej.

Pozostało 88% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?