Apele o miłość i współpracę, nawoływanie do zgody narodowej, a nawet proklamowanie „dnia radości” po zakwalifikowaniu się Polaków do mistrzostw Europy – wszystko to ma budować dobrą atmosferę wokół nowego rządu. A jest to działanie tym skuteczniejsze, im korzystniej kontrastuje z PR-owskimi działaniami poprzedniej ekipy, które, jeśli wejdą do podręczników marketingu politycznego, to raczej jako antyprzykłady.
Trudno jednak się spodziewać, by uśmiechy, polityczne homilie i wystudiowane spotkania wystarczyły nowej ekipie na kilka lat. Jak pokazał przykład Kazimierza Marcinkiewicza – który jest polskim mistrzem w dziedzinie autokreacji – mediom i ich widzom (czyli wyborcom) spektakl z premierem w roli głównej po kilku miesiącach zaczyna się nudzić. A jeśli brakuje w nim starcia, konfliktu czy choćby jednoznacznie czarnych charakterów, które przeszkadzają „jasnej stronie mocy” w budowaniu lepszej rzeczywistości – to jeszcze szybciej.
Dlatego do podtrzymania oglądalności i odwracania uwagi od problemów, z jakimi przyjdzie się mierzyć nowej ekipie, potrzebny jest jasno zdefiniowany przeciwnik. Określić go można jako ciemną stronę mocy albo ostrożniej – rewers pozytywnego i kochanego premiera. To on będzie negatywnym bohaterem, na którego tle pełne dobra nastawienie Donalda Tuska będzie jeszcze lepiej widoczne, a jego wady czy klęski staną się tylko ceną, jaką płacimy za to, by ponownie nie dopuścić do władzy sił negacji. Ta rola została już zresztą (przez publicystów i dziennikarzy) przyznana. Odgrywa ją, choć nie bez własnych niewątpliwych zasług, prezydent Lech Kaczyński.
Gdy tylko opadł powyborczy pył, okazało się, że zwycięstwo nie jest ostateczne. Kaczyzm został bowiem wymieciony z Kancelarii Premiera, ale okopał się – i to silnie – w Pałacu Prezydenckim. Dlatego podniosły się głosy (by wymienić tu tylko niezawodnych w takich sytuacjach Lecha Wałęsę i Tomasza Wołka) o potrzebie ostatecznego załatwienia sprawy prezydenta i przeprowadzenia (gdy stanie się to możliwe) procedury usunięcia go z urzędu.
Od razu w kąt poszły argumenty, że w polityce potrzebna jest dwubiegunowość, którą zawsze zapewniały konkurencyjne wobec siebie politycznie ośrodki: prezydencki i premierowski. To, co było głównym argumentem przeciwko Kaczyńskim, czyli fakt, że oba urzędy obsadzone przez braci przemawiały jednym głosem, teraz stało się demokratycznym ideałem, do którego należy dążyć. Na drodze do tego stoi złośliwy, chimeryczny i pamiętliwy prezydent (co jest regularnie przypominane w debatach dotyczących tego, gdzie i co zrobił Lech Kaczyński).