Podzwonne dla partii autorytetów

Przedstawiciele środowiska, które w końcu miało stworzyć Partię Demokratyczną, uznali, że władza po prostu im się należy. Tylko oni mogą bowiem przeciwstawić się recydywie polskiego ciemnogrodu – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 03.04.2008 01:18

Podzwonne dla partii autorytetów

Foto: Rzeczpospolita

Rozwiązanie LiD, czyli przegnanie PD przez postkomunistów, zwiastuje definitywny koniec ugrupowania, które w dużym stopniu tworzyło III RP. Fakt, że dziś poza bezpośrednio zainteresowanymi mało kogo to zajmuje, jest sygnałem zasadniczych zmian na polskiej scenie politycznej. Zmiany te dokonały się już wcześniej. Jeszcze kilka lat temu koalicja Lewica i Demokraci, zawarta pod patronatem byłego prezydenta, zostałaby odtrąbiona jako symboliczna manifestacja zamknięcia pewnego rozdziału polskiej historii. Tymczasem w chwili swego zawiązania była już tylko karykaturą inicjalnego projektu Aleksandra Kwaśniewskiego i Adama Michnika.

W rzeczywistości sojusz SLD i Partii Demokratycznej przypieczętowywał tylko to, co działo się wcześniej. Praktycznie sprowadził się do wyprzedania resztek historycznego kapitału ugrupowania dawnej opozycji w zamian za kilka mandatów sejmowych. Handel okazał się zupełnie nieopłacalny dla SLD i dowiódł raz jeszcze, że wpływowa na salonach kilku dużych miast PD nie ma żadnego znaczenia politycznego. Co się stało, że tworzące ją środowisko, po upadku PRL najsilniejsze na krajowej scenie, środowisko, którego ówczesna polityczna emanacja – Unia Demokratyczna – zgarnęła najwięcej głosów w pierwszych wolnych wyborach parlamentarnych, dziś zostało zupełnie zmarginalizowane?

Po załamaniu się komunizmu przywódcy dawnej opozycji uznali się za predystynowanych do sprawowania władzy w Polsce. Walczyli przecież o obalenie systemu i tworzyli najbardziej wydawałoby się zwarte, najlepiej intelektualnie i organizacyjnie przygotowane do sprawowania władzy środowisko. Była to jednak postawa paradoksalna. Bojownicy o demokrację nie za bardzo chcieli zrozumieć jej mechanizmy. Nie uznawali faktu, że muszą sobie zapewnić poparcie większości Polaków. Uważali, że to poparcie im się należy. Ich stosunek do ogółu obywateli od początku był paternalistyczny. Liderzy dawnej opozycji uważali się nie tylko za bardziej zasłużonych, ale i lepszych tudzież mądrzejszych. Ci, którzy w PRL występowali w imię pozbawionej praw zbiorowości, po upadku komunizmu założyli, że powinna im ona delegować władzę.

Można się zgodzić, że ich opozycyjne, jeszcze przedsolidarnościowe zaangażowanie było świadectwem heroizmu. Także politycznego rozumu. Bo wbrew dominującym wówczas opiniom okazało się, że komunizm można obalić. Liderzy opozycji zainicjowali ten proces i odgrywali w nim pierwszoplanową rolę. Sęk w tym, że po 1989 roku opozycyjna epopeja była już zamknięta. Pojawiła się demokratyczna normalność.

Przekonanie o własnej szczególnej roli, nawet jeśli jest uzasadnione, musi prowadzić do niebezpiecznych konsekwencji. Wiąże się z niedocenianiem roli innych. Tak też było w wypadku dwóch środowisk (pierwotnie nie do końca przyjacielsko wobec siebie nastawionych), które stanowiły zaplecze rządu Tadeusza Mazowieckiego: większościowej grupy KOR i redakcji „Tygodnika Solidarność”.

Afirmując własne zasługi, ich przedstawiciele lekceważyli zasługi innych. Ich stosunek do narodu, który przecież stać było na wielki zryw „Solidarności”, był – najoględniej mówiąc – nacechowany rezerwą. W ideologii transformacji, która wyłoniła się w konsekwencji powołania rządu Mazowieckiego, za główną przeszkodę w procesie demokratyzacji i modernizacji uznano naród polski. Naród – zdaniem jego nieco samozwańczych liderów – z natury ksenofobiczny, nacjonalistyczny i słabo przygotowany na wyzwania nowego czasu. Miarą ich odpowiedzialności miało być okiełznanie owego narodowego motłochu i przetworzenie go w nowoczesne, europejskie społeczeństwo.

Obraz polskiej rzeczywistości i projekt modernizacyjny szeroko rozumianego środowiska UD były głęboko zmistyfikowane. Wizja krwiożerczego polskiego nacjonalizmu należała do stereotypów przedwojennej lewicującej inteligencji warszawskiej, a obraz Europy był czystą, niepopartą żadną głębszą wiedzą, utopią. W tej postawie jedna rzecz była konkretna – przedstawiciele środowiska, które nieco później powołało UD, uznali, że dla dobra ogółu należy się im władza, i to we wszelkich wymiarach: polityczna, kulturowa i symboliczna, gdyż tylko oni są w stanie przeciwstawić się recydywie polskiego ciemnogrodu. Sojusz ze „światłą częścią” PZPR, którego groteskowym spełnieniem potem stał się LiD, miał bronić przed prawicowym, a więc czarnosocinnym zagrożeniem.

Diagnoza ta była poręcznym narzędziem walki o władzę i uzasadnieniem dążenia do wyeliminowania prawicy z polskiej sceny politycznej. Uprawomocniała dążenia do monopolizacji władzy. Dawna opozycja i dawna władza zdumiewająco podobnie oceniały polskie społeczeństwo, a to otwierało perspektywy trwałych sojuszy.

Strategią otoczenia organizującego się wokół rządu Mazowieckiego była budowa swoistej merytokracji (czyli rządów osób posiadających zasługi), która w polskich warunkach polegała na tworzeniu warstwy tak zwanych autorytetów. Jednocześnie następowała jednak kompromitacja tej formuły. Okazywało się, że arbitralne prawo powoływania autorytetów, czyli postaci o jakoby szczególnych kompetencjach, które uprawniało ich do rozstrzygania sporów publicznych, miał wyłącznie nowy establishment, ze szczególnym uwzględnieniem dominującego w nim medium, czyli „Gazety Wyborczej”.

W ideologii transformacji, która wyłoniła się w konsekwencji powołania rządu Mazowieckiego, za główną przeszkodę demokratyzacji i modernizacji kraju uznano naród polski

Atmosfera, którą tworzyło środowisko, prowadziła do uznania, że każdy, kto się z nim związał, uzyskiwał glejt byłego opozycjonisty. Ze względu na towarzyskie koneksje do środowiska tego został inkorporowany na przykład były sekretarz KC PZPR Marcin Święcicki. Ważnym uczestnikiem obchodów rocznicy KOR był Leszek Balcerowicz, który ma wprawdzie zasługi dla polskiej transformacji ekonomicznej, ale w okresie działania KOR był w PZPR i śladu jego opozycyjnego zaangażowania nie sposób odnaleźć. Z drugiej strony za niewłaściwe poglądy z grona ludzi rozumnych wykluczonych zostało wiele zasłużonych postaci, np. wybitny i niezłomny poeta, który w latach 80. stał się wręcz narodowym emblematem, Zbigniew Herbert.

Środowisko, które przyznawało sobie specjalne prawa, stosowało środowiskowe mechanizmy selekcji i awansu. Arbitralnie rozdzielając historyczne uznanie, kwestionowało własną legitymację. Samobójczą metodą działania była relatywizacja PRL-owskiej przeszłości potrzebna dla uzasadnienia sojuszy z postkomunistami, gdyż podważała zasługi środowiska. Jeśli PRL nie był taki zły, a jego funkcjonariuszy nie można za bardzo potępiać, blednie także rola walczącej z nim opozycji.

Na efekty nie trzeba było długo czekać. Działaczom UD udało się, we współpracy z układami dawnego PRL, czasowo zneutralizować prawicową konkurencję do władzy. Nieoczekiwanie przegrali jednak z postkomunistami. Jeśli bowiem podstawowym zagrożeniem dla Polski miała być klerykalno-nacjonalistyczna prawica, a partia postkomunistyczna – pełnoprawnym uczestnikiem porządku demokratycznego, jej wybór sam się narzucał.

Tym bardziej że składała się ona z „fachowców” tak wychwalanych przez „Wyborczą” i establishment III RP. Mogła się więc okazać skuteczniejszym, bo bardziej zdyscyplinowanym i sprawniejszym, ugrupowaniem do zagrodzenia drogi prawicy. Postkomunistyczni fachowcy, wykorzystując dawne wpływy, uwłaszczyli się i zdążyli już zbudować gospodarcze imperium, również dzięki życzliwej bierności (a nawet współpracy) nowego establishmentu. Postkomunistyczny golem zdominował swojego patrona.

Problemy stwarzała też tożsamość partii, które kolejno stanowiły emanację owego środowiska: Unia Demokratyczna, Unia Wolności, Partia Demokratyczna wreszcie. Ich hasłem była modernizacja, ale na czym polegał projekt polityczny, który miał ją zapewnić, już nie było takie jasne. Partie te odwoływały się do ekonomicznego liberalizmu, ale niekonsekwentnie, gdyż pozostając u władzy, nie przeprowadziły reprywatyzacji ani głębszej prywatyzacji.

Niekonsekwencja była znakiem rozpoznawczym owych kolejnych bytów politycznych. W rezultacie bardziej niż partię polityczną przypominały one klub towarzyski, a spoiwem łączącym ich członków było przeświadczenie o szczególnej roli, z czego powinno wynikać prawo do rządzenia. Efekty nieudolności i nieustającej demonstracji poczucia wyższości są znane. Naród nie dorósł do partii autorytetów, toteż był nią coraz mniej zainteresowany.

Dochodziło też do przenikania środowiska dawnej opozycji z postkomunistycznym establishmentem. Znamiennym przykładem było przejście do SLD Andrzeja Celińskiego, który po utracie pozycji w macierzystym ugrupowaniu bez szczególnych dla siebie konsekwencji przeskoczył do partii Leszka Millera. Z radykalnego wolnorynkowca, jakim był na początku lat 90., stał się socjalistą.

Ośrodkiem przenikania się tych środowisk w wymiarze towarzyskim stał się pałac prezydenta Kwaśniewskiego. Ich sojusz medialny był faktem od początku lat 90. Szeroki kulturowy projekt adaptacji Polski do modelu liberalno-lewicowej Europy, wypracowany głównie przez Adama Michnika i jego gazetę, podzielali postkomuniści. We wrześniu 1995 roku jeszcze za rządów SLD ukazał się w „GW” manifest podpisany przez jej naczelnego i Włodzimierza Cimoszewicza, a zatytułowany „O prawdę i pojednanie”. Autorzy nawoływali w nim do przerwania „złowrogiej konfrontacji” dotyczącej najnowszej historii Polski i powołania „osób zaufania publicznego”, które przygotowałyby jej kanoniczną wersję.

Manifest ten jest znamienny, zarówno jeśli chodzi o cel, jak i o metodę. Zrównane w nim zostały racje komunistów i ich przeciwników (z właściwego ugrupowania). Zaproponowano narzucenie obowiązującej wykładni historii. Był on także elementem strategii monopolizacji polskiego życia publicznego przez byłych przeciwników, a w tamtym czasie realnych koalicjantów, i wypchnięcia zeń rywali z prawej strony.

Pluralizm miał polegać wyłącznie na życzliwej konkurencji postkomunistów i środowisk postsolidarnościowego establishmentu. III RP stopniowo ten projekt urzeczywistniała, prowadząc do oligarchizacji, a więc bezwzględnej dominacji jednej grupy na polityczno-kulturalnej scenie naszego kraju. Jego kresem był wewnętrzny konflikt, którego manifestacją stała się afera Rywina. Postkomuniści postanowili podporządkować sobie dawnych koalicjantów.

Powołanie PD w 2005 roku to ostatnia próba reaktywacji partii autorytetów. Charakterystyczne, że po załamaniu się w serii afer SLD, kilku znaczących polityków tego ugrupowania przeskoczyło do kolejnej mutacji UW. Przy niesłychanym medialnym wsparciu, komentarzach najbardziej uznanych publicystów III RP zwiastujących pojawienie się najważniejszej siły politycznej, przy manipulowanych sondażach staro-nowa partia nie zdobyła nawet 3 procent poparcia w wyborach parlamentarnych. I tu można by spuścić zasłonę milczenia na partię autorytetów. Można, gdyby nie szerszy kontekst wydarzeń. Bronisław Geremek i jego towarzystwo znakomicie się czują na europejskich salonach. Projekt współczesnej Europy w wersji kulturowej przypomina koncepcje Michnika i jego środowiska. Autorytety mają rządzić niezależnie od poglądów wyborców, a ich ideologiczny projekt przez odgórne prawne regulacje jest narzucany Europejczykom słabo zorientowanym w zawartości kolejnych kart praw i traktatów.

Coś, co nie udało się na skalę Polski, paradoksalnie może odnieść sukces w skali Europy. W takich ponadnarodowych strukturach dużo łatwiej limitować demokrację. Środowisko autorytetów nie złożyło broni.

Rozwiązanie LiD, czyli przegnanie PD przez postkomunistów, zwiastuje definitywny koniec ugrupowania, które w dużym stopniu tworzyło III RP. Fakt, że dziś poza bezpośrednio zainteresowanymi mało kogo to zajmuje, jest sygnałem zasadniczych zmian na polskiej scenie politycznej. Zmiany te dokonały się już wcześniej. Jeszcze kilka lat temu koalicja Lewica i Demokraci, zawarta pod patronatem byłego prezydenta, zostałaby odtrąbiona jako symboliczna manifestacja zamknięcia pewnego rozdziału polskiej historii. Tymczasem w chwili swego zawiązania była już tylko karykaturą inicjalnego projektu Aleksandra Kwaśniewskiego i Adama Michnika.

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?