Prezydentura Lecha Kaczyńskiego mało przypomina kadencje jego poprzedników. Przede wszystkim w przeciwieństwie do Lecha Wałęsy i Aleksandra Kwaśniewskiego nie widać, by sprawa reelekcji miała dla niego decydujące znaczenie. Prezydent ma też własną koncepcję polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, oderwaną od walki o poklask rodzimych bądź zagranicznych elit. Jednak przy stosunkowo dużej skuteczności na arenie międzynarodowej – a ostatnio nawet wzroście jego roli w sprawach krajowych – Kaczyński traci na popularności. Stojąc przed wyborem: kolejna kadencja czy maksymalne efekty w obecnej, wybiera to drugie.
Nie spotkałem dotąd tekstu solidnie analizującego obraz prezydentury Lech Kaczyńskiego. I nie ma znaczenia, czy opisy tworzyli jego przeciwnicy czy zwolennicy. U progu analizy zawsze tkwił infantylny błąd przedstawiania działań głowy państwa poprzez jego porażki i gafy albo medialne sukcesy. Istotą analizy musi zaś być rozliczenie Kaczyńskiego z efektów realizowania jego pomysłu na prezydenturę. Bez tego nie będzie wiadomo bowiem, co jest porażką, a co sukcesem.
Konstytucja słabo określa rolę prezydenta. Tworzy to oczywiste pole konfliktu z rządem widoczne nie tylko w tej kadencji. Z drugiej jednak strony słabo sprecyzowane uprawnienia głowy państwa dają mu pole do szerokiej interpretacji swych kompetencji.
Jeszcze za czasów rządów PiS prezydent przyjął rolę strategicznego kreatora sojuszy międzynarodowych. Rząd ma zajmować się bieżącymi sprawami, prezydent natomiast stara się narzucać to, gdzie będą budowane pomosty polityki zagranicznej.
Spośród trzech głównych kierunków działań tylko jeden był pewną formą kontynuacji. Polityka zmierzająca do ścisłego sojuszu i budowy dwustronnych stosunków z USA została odziedziczona po poprzednikach. Oczywiście inne były motywacje Aleksandra Kwaśniewskiego, a inne Lecha Kaczyńskiego. W przypadku obecnej głowy państwa można mówić o stałej, od 1989 r., strategii jego obozu obliczonej na budowę więzi z najsilniejszym mocarstwem świata.