Często krytykujemy Donalda Tuska i Lecha Kaczyńskiego, że stawiają osobisty interes ponad interesem swoich macierzystych partii i tak bardzo chcą zwyciężyć w wyborach prezydenckich 2010 roku, że nie oglądają się na koszty, które w realizacji tego celu muszą ponosić PO i PiS. Ale to zarzut nieuzasadniony, bowiem zwycięstwo któregoś z nich zdecydowanie uprawdopodobni sukces jego partii w elekcji parlamentarnej rok później.
[srodtytul]Zaufanie do silnego[/srodtytul]
Zwykło się stawiać zarzut obecnemu premierowi, że całą swoją aktywność kieruje nie na rządzenie krajem, ale na uczynienie bardziej realną perspektywę swojej prezydentury. To zresztą zarzut w znacznej mierze słuszny – w istocie można tłumaczyć wiele zachowań Donalda Tuska i jego partii właśnie owym "strategicznym" celem obecnego premiera.
Ale należy także pamiętać, że ewentualna wiktoria tego polityka w wyborach 2010 roku uczyni bardziej prawdopodobnym zwycięstwo Platformy rok później. Stanie się tak przede wszystkim dlatego, że wielce prawdopodobne stałoby się wówczas rozwiązanie parlamentu i zwycięstwo PO na fali popularności nowego prezydenta. Tak się zawsze dzieje i korzystają z tego na przykład wszyscy prezydenci francuscy, wiedząc, że jeśli wygrywa się w jednych wyborach, to konsekwencją tego jest najczęściej także zwycięstwo w wyborach następujących po nich.
[wyimek]W politycznych wyborach elektorat zwykle przyłącza się do silniejszego[/wyimek]