Klęska Krzaklewskiego i AWS była jednak – co widać z dzisiejszej perspektywy – wydarzeniem mającym nie tylko ujemne strony. Powstanie PO i PiS uporządkowało – po ponad dekadzie prawicowej biegunki – centrum i prawą stronę sceny politycznej, dając liderom tych ugrupowań szansę na odegranie roli architektów zarówno państwa, jak i sceny politycznej. Roli zarezerwowanej dotąd dla dwóch działaczy związkowych.
[srodtytul]Kaczyński i Tusk – zawodowi politycy[/srodtytul]
Nie jest sprawą przypadku, że miejsce związkowców Wałęsy i Krzaklewskiego zajęli zawodowi politycy, czyli Jarosław Kaczyński i Donald Tusk. Trudno o bardziej wyrazisty dowód konsolidacji systemu demokratycznego, i to niezależnie od tego, jak ocenia się kompetencje i skuteczność obu polityków. Ocena ich dokonań jest o tyle utrudniona, że w przeciwieństwie do swych związkowych poprzedników wciąż pozostają w grze. Co więcej, pogłębiający się kryzys na lewicy i stabilizacja całego systemu partyjnego konserwowanego wielomilionowymi dotacjami dla poszczególnych ugrupowań z budżetu państwa wskazują, że zarówno Kaczyński, jak i Tusk mogą jeszcze długo grać pierwsze skrzypce w polskiej polityce.
Wprawdzie Tusk musi w tym celu wygrać wybory prezydenckie, a Kaczyński uzyskać w 2011 r. wynik wyborczy nie gorszy od tego sprzed dwóch lat, ale w obu przypadkach nie są to cele niemożliwe do osiągnięcia.
[srodtytul]Wysoka cena władzy[/srodtytul]
Nieosiągalna wydaje się natomiast – oceniając dwa lata rządów Kaczyńskiego i półtora roku rządów jego następcy – realizacja przez nich idei głębokiej reformy państwa, niegdyś równie spektakularnie, jak i niefortunnie ochrzczonej mianem budowy IV RP.
W przypadku Kaczyńskiego przesądziła o tym niechęć do poświęcenia PiS na ołtarzu owej reformy, która była możliwa do przeprowadzenia tylko w przypadku porozumienia z PO. Zamiast tego lider PiS zafundował Polakom bijącą rekordy kuriozalności koalicję z populistami z LPR i Samoobrony, która wprawdzie ich unicestwiła (co w pełni można docenić dopiero w sytuacji obecnego kryzysu gospodarczego), ale równocześnie dość skutecznie skompromitowała samą ideę naprawy państwa. Z prezesa Kaczyńskiego uczyniła zaś demoniczną figurę, którą jeszcze długie lata straszone będą kolejne zastępy postępowych inteligentów oraz dyplomatów z głównych państw UE.
Co gorsza, widać wyraźnie, że za tę wysoką cenę Kaczyński osiągnął zaskakująco niewiele – równie dużą, jak i kruchą partię polityczną, która wydaje się być ściśle uzależniona od jego stanu zdrowia. Trzeba bowiem dużej dozy optymizmu, by zakładać, że Prawo i Sprawiedliwość w swym obecnym kształcie przetrwałoby zmianę lidera. Chyba że w takiej postaci jak SLD, w którym głównym spoiwem wydaje się obecnie dotacja budżetowa.
[srodtytul]Na ołtarzu prezydentury[/srodtytul]
Pozornie w znacznie lepszej sytuacji jest Tusk, który przynajmniej teoretycznie wciąż ma szansę na to, by za 30 lat w podręczniku historii, z którego uczyć się będzie nasz Kowalski, zająć miejsce równorzędne z Kwaśniewskim. Nie tyle jako ewentualny prezydent, ile jako szef rządu, który sytuację głębokiego kryzysu gospodarczego wykorzystał do przeprowadzenia równie bolesnych, co potrzebnych reform.
Niestety, wszystko wskazuje na to, że Tusk podąża dziś szlakiem Krzaklewskiego, podporządkowując najważniejsze decyzje nadrzędnemu celowi, którym pozostaje uzyskanie prezydentury. Na razie na jej ołtarzu złożone zostały wszystkie plany bardziej zasadniczych reform, natomiast dość skutecznie realizowana jest idea centrowej megapartii z powodzeniem spychającej do narożników zarówno konkurentów z lewicy, jak i z PiS. Pytanie, co się z tą megapartią stanie zarówno po przeprowadzce jej lidera do Pałacu Prezydenckiego (w którym mieści się hamulec, a nie kierownica państwa polskiego), jak i – tym bardziej – w przypadku, gdy mu się ta operacja nie powiedzie?
We wrześniu 2007 r. opublikowałem artykuł, w którym przekonywałem, że Polska potrzebuje wielkiej, trzeciej fali reform. 20 lat po przełomie ustrojowym 1989 r. – za sprawą rozpoczynającego się dopiero kryzysu gospodarczego – ta potrzeba jest widoczna w sposób jeszcze wyraźniejszy niż dotąd. Zarazem na polskiej centroprawicy, zdominowanej przez zmęczonych, zapatrzonych w wyniki sondaży i ekspertyzy doradców od PR polityków z pokolenia ,89 – takich jak Jarosław Kaczyński i Donald Tusk – nie widać nikogo, kto miałby poważny zamiar je zapoczątkować.
Tyle że centroprawicowy okręt coraz szybciej nabiera wody i nie wydaje się, by w obecnej postaci mógł pływać przez całą następną dekadę.
[i]Autor jest historykiem i politologiem, wykładowcą UJ oraz doradcą prezesa IPN[/i]