GMO w rolnictwie to nikomu niepotrzebny i ryzykowny wynalazek. Nowoczesna nauka może się przyczynić do zwiększenia plonów czy produkcji nowych odmian za pomocą metod molekularnych, bez wykorzystywania modyfikacji genetycznych. Ma to już zresztą miejsce w rzeczywistości.
Piszę te słowa po lekturze artykułu Anny Piotrowskiej pt. „GMO nie wybije ludzkości” („Rzeczpospolita”, 21.08.2009 r.). Autorka próbuje przekonać czytelników, że w spór toczący się wokół organizmów zmodyfikowanych genetycznie zaangażowani są ignoranci, u których zrozumienie całego zagadnienia przegrywa z uwarunkowaniami politycznymi czy koniunkturalnymi.
[wyimek]W przeciwieństwie do skażeń chemicznych, które z biegiem lat można usunąć ze środowiska, GMO będzie się w nim bez końca multiplikować[/wyimek]
Organizmy zmodyfikowane genetycznie wbrew temu, co twierdzi Piotrowska, poddano zupełnie innej modyfikacji niż np. marchew, kurczaka czy chociażby pszenżyto. Cechy tych dwóch pierwszych doskonalono na przestrzeni wielu lat w obrębie tego samego gatunku, natomiast wspomniane zboże to sztuczna krzyżówka dwóch blisko spokrewnionych ze sobą roślin.
GMO łamie zaś granice królestw świata żywego i tak powstają twory roślin z genami zwierząt, bakterii czy wirusów, np. kukurydza z materiałem genetycznym skorpiona. Konstruując takie mutacje, przemysł biotechnologiczny opiera się na teorii z lat 70., według której jeden gen odpowiada za jedną funkcję w organizmie. Zasadę tę w 2007 roku obalił zespół naukowców pracujący w projekcie zorganizowanym przez the United States National Human Genome Research Institute, którzy dowiedli, że wbrew założeniom geny nie działają od siebie niezależnie, siatka ich powiązań jest bardzo złożona i wciąż niepoznana.