[wyimek][b][link=http://blog.rp.pl/gabryel/2010/04/07/nadprezydent-tusk/]Skomentuj[/link][/b][/wyimek]
"Panie przewodniczący (Platformy Obywatelskiej), melduję wykonanie zadania!" – nawet jeśli Donald Tusk nie spodziewa się (lub wręcz nie chciałby) usłyszeć takiego meldunku z ust Bronisława Komorowskiego, po ewentualnych, wygranych przez niego wyborach prezydenckich, to bez wątpienia oczekuje, że ów nowy prezydent pozostanie politykiem mu uległym, a w każdym razie będzie się z nim liczył. Co, gdyby się ziściło, zapewniłoby Donaldowi Tuskowi pozycję nadprezydenta – nieformalnego zwierzchnika głowy państwa.
[srodtytul]Jak Jarosław Kaczyński[/srodtytul]
W pewnym sensie mieliśmy już w najnowszej historii Polski do czynienia z takim przypadkiem. W latach 2005 – 2007 najpotężniejszym politykiem w Polsce był Jarosław Kaczyński. Prezydentem był wówczas jego brat Lech, a on sam kontrolował znaczną część naszej sceny politycznej, w tym własny rząd, choć na początku na jego czele stał Kazimierz Marcinkiewicz.
I też w tym czasie udało się Jarosławowi Kaczyńskiemu przeforsować kilka kluczowych dla jego formacji projektów: zlikwidować WSI, powołać do życia CBA, wprowadzić twardy reżim lustracyjny, ale także obniżyć podatki i składkę rentową. Teraz przed podobną perspektywą stoi Donald Tusk. Jeśli Bronisław Komorowski wygra wybory i nie wypowie mu posłuszeństwa – co oczywiście nie jest wykluczone – premier znajdzie się w sytuacji polityka, który skupi w swoich rękach faktycznie potężną władzę, znacznie potężniejszą od władzy szefa rządu i przewodniczącego największej partii.