O marności socjometrii i psychologii

Gdzieś tak połowę ogólnej masy publicystycznej ostatnich tygodni stanowią dociekania poświęcone dwóm kwestiom. Po pierwsze, psychologii ? ze szczególnym uwzględnieniem psychologii Jarosława Kaczyńskiego. Po drugie ? sondażom.

Publikacja: 29.05.2010 10:26

Rafał A. Ziemkiewicz

Rafał A. Ziemkiewicz

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

[wyimek][b][link=http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2010/05/29/o-marnosci-socjometrii-i-psychologii/" "target=_blank]Skomentuj[/link][/b][/wyimek]

Od sondaży zacznę, bo pisywałem o nich wielokrotnie. Sondaże różnią się zasadniczo od wyborów. Wyborca musi podnieść sempiternę, wyjść z domu, udać się do punktu wyborczego pamiętając o zabraniu ze sobą dowodu osobistego. Po drodze, jeśli nie wcześniej, czasem nachodzi go refleksja, że to, co robi, będzie miało jakieś znaczenie i zastanawia się, komu koniec końców dać swoją kreskę; zwykle zresztą jest to wybór mniejszego zła. Natomiast sondaż jest pod każdym względem niezobowiązujący. Ankieter przychodzi, albo dzwoni do domu i przedstawia listę możliwych wyborów, a ankietowany pomiędzy jedną a drugą domową czynnością odpowiada co mu akurat do głowy przyjdzie. Zazwyczaj przychodzi to, co ostatnio słyszał lub widział w telewizji.

Stąd, na przykład, istnieją w sondażach takie byty wirtualne, jak Partia Emerytów czy Partia Bezrobotnych. Zawsze dostają w nich po parę procent. Partia Emerytów wydawała się przez to kilkakrotnie cennym koalicjantem, ktoś tam ją brał na listy wyborcze, i potem ze zdumieniem stwierdzał, że ów tak niby atrakcyjny koalicjant nie przyniósł mu nawet tysiąca głosów. A mechanizm był prosty. Wśród ankietowanych zawsze było kilka procent takich, którzy nie mając żadnego zdania, zerkali na listę opcji ? o, partia emerytów (bezrobotnych), ja jestem emeryt (bezrobotny), fajnie. Ale przy urnach żaden z nich się nie pojawiał.

Pracownie badań opinii doskonale o tym wiedzą. Żyją przecież nie z sondaży politycznych, tylko z badań rynku, a tu błędy kosztują grube miliony. Więc umieszczają w badaniach różne haczyki, zakładają sprytne pułapki, żeby rozpoznać i odsiać dezinformację (na przykład, umieszczając wśród proszków do prania jakiś zupełnie nieistniejący, który i tak jakaś cześć respondentów wskaże jako swój ulubiony). W sondażach politycznych aż tak się nie starają. A już zupełnie się nie starają media. Cytując, pomijają zwykle kluczowe dane, jak to, ile osób badanych nie ma zdania, jaka była metodologia (wymuszająca jakieś zastanowienie się, jak badanie ankietowe, czy też stosowane częściej szybkie pytanie ? szybka, więc przeważnie i guzik warta odpowiedź) etc.

Z tych pomijanych wartości szczególnie ważna jest jedna. Słyszałem o tym już wcześniej, ale w tonie „gdyby ktoś pytał, to się wyprę”, bo pracownie mówią o tym bardzo niechętnie, rzecz w końcu rzutuje na ich prestiż. W sondażu, obok tych, którzy mówią „nie mam zdania”, jest też pewna liczba tych, którzy po prostu odmawiają udziału w zabawie. Uprzejmie dziękują, albo spuszczają na ankietera psy ? w każdym razie nie zamierzają się mu zwierzać. Od momentu katastrofy w Smoleńsku ta wielkość, zwykle kilkuprocentowa, zaczęła bardzo wzrastać. Dwa tygodnie temu znajomy socjolog mówił mi o 30 – 40 proc. W tym tygodniu „Dziennik – Gazeta Prawna” podał, że oscyluje ona około 60 proc. Z każdych dziesięciu pytanych, na kogo zagłosują w wyborach prezydenckich, sześciu spuszcza pytającego na drzewo!

Można się domyślać, że nie postępują tak ci, którzy kupują medialny obraz rzeczywistości, akceptują rządy PO, kochają premiera i jego prezydenckiego substytuta, chcą głosować tak, jak, wbija im się w głowy, że wypada głosować „człowiekowi na pewnym poziomie”. Ci raczej nie widzą powodu, by się nie pochwalić swoimi słusznymi poglądami. Można się też domyślać, że nie ukrywają swych poglądów zdeklarowani, przekonani zwolennicy opozycji. Ci też chcą zamanifestować swój sprzeciw.

Odmawiają udziału w sondażu ci, którzy wszystko dookoła, państwo, rząd, władzę w ogóle ? a poza rogatkami wielkich miast, proszę mi wierzyć, jako władza postrzegana jest nie tylko władza urzędowa, ale i Monika Olejnik, i, na przykład, ankieter ? traktują podejrzliwie, wrogo. Żałoba narodowa i granie sobie z nami w kulki przez Rosję na okoliczność śledztwa dobitnie przekonały wielu ludzi, że ktoś ich strasznie robi w konia. Kryją oni tę złość w sobie, pielęgnują i nie ujawniają. Może pluną na wybory, a może pójdą i na złość zagłosują na tego, na kogo jacyś zarozumiali mędrkowie wmawiają im, żeby nie głosowali, bo nie wolno, bo się stanie coś strasznego, wróci IV RP i w ogóle. Dobrze, pomyślą sobie, niech się stanie, niech wam de osmali, wrzeszczcie, a ja się będę śmiał. Dokładnie tak już kiedyś zagłosowali na Leppera.

Co z tego wynika? Że sondaże badające te 40 procent społeczeństwa, które gotowe są poddawać się badaniu, są równie wiarygodnym źródłem wiedzy o całym społeczeństwie, jak, powiedzmy, listy przysyłane do którejś z gazet. Nie żeby nic z nich nie wynikało, ale trzeba się nimi posługiwać ze świadomością, jak bardzo są ułomne, i odpowiednim do tego dystansem.

Z psychologią Jarosława Kaczyńskiego jest jeszcze śmieszniej. Zmienił się? A może się nie zmienił? Nie, zmienił się, naprawdę. Ależ skąd, nie można się tak zmienić, udaje tylko, że się zmienił… Ludzie, koledzy publicyści zwłaszcza, weźcie coś ciężkiego i walnijcie się w łeb! Ja rozumiem, że wielu prostych ludzi nie odróżnia aktora od postaci, którą on kreuje, i nie powiedzą „o, idzie pan Cyrwus”, tylko „o, idzie Rysiek z Klanu”. Niektórzy nawet nie potrafią do takiego człowieka zagadać inaczej, niż do Ryśka, i pytają go, dlaczego w danym odcinku zrobił to i to, jakby teletasiemiec był prawdziwym życiem. Ale zawodowy recenzent? W tym wypadku ? dziennikarz? Komentator? Albo jest głupi, albo, zakładając, że głupi są wszyscy jego odbiorcy, udaje, że nie rozumie różnicy, żeby ich odpowiednio nakręcić.

Polityk różni się od aktora tym, że może grać według własnego scenariusza (choć nie wszyscy kandydaci na prezydenta mogą o sobie powiedzieć, że korzystają z tej opcji). Ale postać, jaką polityk tworzy, jest zawsze kreacją. A linia postępowania, jaką realizuje, nie wynika z jego uczuć czy zachceń, a już na pewno nie z impulsu chwili. Wynika z analizy sytuacji i przymierzenia zamiarów do możliwości.

Jarosław Kaczyński, skoro to o jego przemianie uparli się wszyscy mniej lub bardziej domorośli psycholodzy teraz dyskutować, swój wykład pojmowania polityki dał już dawno temu. W książeczce-wywiadzie Teresy Bochwic „Odwrotna strona medalu” sprzed prawie 20 lat porównuje politykę z żeglowaniem, a społeczne nastroje z wiatrem. Trzeba łapać wiatr, który się pojawia, i tak nastawiać do niego żagiel, żeby płynąć jak najbardziej się da w stronę celu, ale też, żeby nie wyłamało masztu. Jeśli nastroje są niekorzystne, to trzeba chodzić na wiatr skosem, jak to się w żeglarstwie nazywa ? halsować. Jest to tak oczywiste, że aż banalne.

Dlaczego Kaczyński kiedyś chciał być umiarkowanym chadekiem i odżegnywał się od narodowego katolicyzmu, ZChN i Radia Maryja, a potem się przeprosił z Ojcem Dyrektorem i wszedł z nim w sojusz? Bo miał objawienie? Czy dlatego, że taka była polityczna potrzeba? Dlaczego w pewnym momencie zaostrzył ton dekomunizacyjny i lustracyjny ? bo wcześniej nie wiedział, jakim złem był komunizm, i dopiero nagle to do niego dotarło, czy dlatego, że wypchnięty przez Wałęsę i udecję z politycznego centrum mógł już liczyć tylko na zmobilizowanie wokół siebie elektoratu radykalnego?

Nie tylko Kaczyński. A Tusk? Dlaczego przez cały okres rządów PiS, i jeszcze sześć tygodni przed wyborami 2007, zapewniał, że chce zbudować IV RP, że to on naprawdę wstrząśnie ubeckim układem, zlustruje, rozprawi się z WSI, doprowadzi moralną rewolucję zainicjowaną Aferą Rywina do zwycięstwa ? a potem z dnia na dzień stał się rzecznikiem wszystkich zagrożonych przez zmiany, głównym rzecznikiem restytucji Rywinlandu i zaniechania wszelkich zmian? Po raz pierwszy w życiu spotkał Adama Michnika i ten go nawrócił, czy po prostu przeanalizował sytuację i zobaczył, że Kaczyński uderzył właściwie wszystkie wpływowe w kraju sitwy, a żadnej nie wyrządził realnej szkody, na dodatek atakując lekarzy wyraźnie zniechęcił prostych ludzi do haseł antykorupcyjnych, słowem, przekroczył punkt krytyczny, i obrona status quo będzie od tej chwili lepszym politycznym paliwem, niż żądanie zmian?

Jarosław Kaczyński przyjął ostrą retorykę i wizerunek rzecznika „Polski solidarnej” nie dlatego, że tak mu tak w duszy grało, tylko dlatego, że był to wizerunek gwarantujący sukces. Większość Polaków głosowała od roku 1989 zawsze przeciwko establishmentowi, przeciwko reformom, i w oczach tej większości im bardziej „łże-elity” rzucały gromy na swego pogromcę, tym bardziej to ludzi upewniało, że ten facet jest inny, nie od nich, znaczy, można mu wierzyć. A kiedy ten nastrój społeczny się zmienił, i w 2007 roku wzięły górę inne emocje, zagospodarowane umiejętnie przez Tuska, Kaczyński nie połapał się w porę w tej zmianie. I grał nadal w wielką wojnę, zresztą, nie mógł już nie grać, bo tę wojnę grzał Tusk, bo teraz jemu dawała ona wiatr w żagle. Jeśli dzisiaj najbardziej nawiedzeni lewicowcy, od cynicznego Orlińskiego, przez wiecznego neofitę Michalskiego, po nawiedzoną posthipiskę Jackowską, zakuci komuniści zakochani w Jaruzelskim, i sam Jaruzelski też, i wrogowie rodziny spod sztandarów homo i feministek, i anarchiści, i zajadli wrogowie wszelkiej tradycji, a już polskiej w szczególności, wszyscy oni pełną parą wspierają Komorowskiego, z jego sarmackim rodowodem, opozycyjną przeszłością, dwururką i wielodzietną rodziną, to jest najlepszym dowodem, jak bardzo Polacy byli otwarci na taki podział i jak dobrze się on przysłużył Platformie.

Ale wstrząs katastrofy, żałoba, a teraz jeszcze powódź, wyznaczyły kolejną zmianę. Ludzie już zaczynają mieć tego konfliktu dość. Już do nich zaczyna docierać, że ani Kaczyński Tuska nie zniszczy do końca, ani Tusk Kaczyńskiego, a tylko niszczą swą bijatyką państwo. I Kaczyński przekłada żagiel. Nie podchwytuje wcale tonu, który się spontanicznie narodził wśród najwierniejszych zwolenników, nie krzyczy, że to jest wojna, że Tusk zamordował mu brata i całą polską elitę. Chowa nóż za plecy i uwydatnia to, co pozwala chwytać rodzący się wiatr: musimy z Tuskiem współpracować, jako prezydent będę przede wszystkim kierować się dobrem kraju, a to znaczy, współpracować z rządem w dziele ratowania finansów państwa, a rozliczenia… są mniej pilne…

To nie jest żaden cynizm, to profesjonalizm. Wiatr się zmienił, trzeba inaczej ustawić żagiel. Kaczyńskiemu łatwiej, bo żelazny elektorat ma zmobilizowany jak nigdy, a partię trzyma krótko, Tusk zaś nie jest w stanie się zatrzymać w miejscu i wycofać, nie odetnie się od Bartoszewskiego, Niesiołowskiego czy Palikota, nie zrzuci teraz łatwo z PO przyklejającego się do niej jak smoła wizerunku powtórki z Unii Demokratycznej, partii nażartego, zadowolonego ze swych przywilejów i gardzącego prostym ludem establishmentu.

Rzecz zaiste ciekawa. Ale nie dla psychologów. Dociekania „ale czy człowiek może się tak gwałtownie zmienić” to robota głupiego, kompromitująca tych, którzy chcą uchodzić za komentatorów politycznych, a w istocie chcą tylko za wszelką cenę ugryźć Kaczora, i zupełnie teraz nie wiedzą, jak. Rozpaczliwe młócenie sondaży jakby Bóg wie co ważnego z nich wynikało i demaskowanie przemiany szefa PiS jako „niewiarygodnej” to sposób, w jaki się bronią przed zmianą sytuacji, która ich nagle przerosła.

[wyimek][b][link=http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2010/05/29/o-marnosci-socjometrii-i-psychologii/" "target=_blank]Skomentuj[/link][/b][/wyimek]

Od sondaży zacznę, bo pisywałem o nich wielokrotnie. Sondaże różnią się zasadniczo od wyborów. Wyborca musi podnieść sempiternę, wyjść z domu, udać się do punktu wyborczego pamiętając o zabraniu ze sobą dowodu osobistego. Po drodze, jeśli nie wcześniej, czasem nachodzi go refleksja, że to, co robi, będzie miało jakieś znaczenie i zastanawia się, komu koniec końców dać swoją kreskę; zwykle zresztą jest to wybór mniejszego zła. Natomiast sondaż jest pod każdym względem niezobowiązujący. Ankieter przychodzi, albo dzwoni do domu i przedstawia listę możliwych wyborów, a ankietowany pomiędzy jedną a drugą domową czynnością odpowiada co mu akurat do głowy przyjdzie. Zazwyczaj przychodzi to, co ostatnio słyszał lub widział w telewizji.

Pozostało 92% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?