Wildstein: Skazać Lecha Kaczyńskiego

Odpowiednikiem wiary w to, iż 10 kwietnia polski samolot padł ofiarą zamachu, jest wiara, że za katastrofę odpowiada prezydent Kaczyński – pisze publicysta "Rzeczpospolitej"

Publikacja: 02.02.2011 18:57

Bronisław Wildstein

Bronisław Wildstein

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Lech Kaczyński musi być odpowiedzialny za katastrofę smoleńską. Rosjan, którzy od premiera Polski uzyskali zgodę na bezwarunkową kontrolę nad śledztwem, obciążyć nie można, gdyż byłoby to jednocześnie oskarżenie postawy Donalda Tuska i stawiałoby pod znakiem zapytania całość jego międzynarodowej polityki. A w takiej sytuacji winę musiałby wziąć na siebie rząd, który odpowiada zarówno za przeloty polskich VIP-ów, zabezpieczenie ich wizyt, jak i stan polskiego lotnictwa. Musiałby… chyba że to prezydent Kaczyński wymusił samobójcze lądowanie pod Smoleńskiem.

 

 

 

 

Raport MAK ogłosił, że niekwestionowanym naciskiem na polskiego pilota była obecność w kokpicie generała Andrzeja Błasika i jego "milczenie". Dość daleko odeszliśmy od propagowanej przez szeptaną, a czasami głoszoną w mediach rosyjskich wersję bezpośredniego nacisku prezydenta na lotnika Arkadiusza Protasiuka zmuszonego jakoby przez Lecha Kaczyńskiego do lądowania. Polscy świadkowie, którzy znaleźli się w Smoleńsku w czasie katastrofy, opowiadali, jak bezpośrednio po niej niektórzy rosyjscy oficjele i dziennikarze dzielili się z nimi konfidencjonalną wiedzą o tym, że katastrofę spowodował naciskany przez prezydenta pilot.

Tej szeptanej propagandzie, która od razu dotarła do Polski i znalazła tu gorliwych propagatorów, chyba po raz pierwszy kształt oficjalny nadał Andrzej Wajda w wywiadzie dla "Le Monde" ogłoszonym 12 dni po tragedii, 22 kwietnia 2010 roku. Reżyser mówił: "Powinniśmy się dowiedzieć, w czym pomogą nam czarne skrzynki, czy decyzję o lądowaniu podjęto na jego [Lecha Kaczyńskiego] rozkaz. Czy to prezydent zaryzykował życie wszystkich pasażerów?".

To retoryczne pytanie, co więcej, skierowane przez międzynarodowego celebrytę do zagranicznej opinii publicznej, ma charakter czystej insynuacji. Sugeruje odpowiedzialność prezydenta za śmierć blisko 100 osób polskiej czołówki politycznej bez jakiejkolwiek rzeczowej przesłanki. Wyobraźmy sobie zbudowane na podobnej zasadzie, dużo bardziej niewinne pytanie skierowane do Wajdy: "Powinniśmy się dowiedzieć, czy twórca "Kanału" działa na zlecenie Moskwy".

Dwa dni później "GW" przypomniała sobie "zmuszanie" przez prezydenta w 2008 roku do lądowania w Tbilisi pilota Grzegorza Pietruczuka. Samolot z polskim prezydentem miał się udać do Baku. W związku z rosyjską agresją na Gruzję Kaczyńskiemu zależało na możliwie szybkim przybyciu do stolicy tego kraju. Pietruczuk, motywując to zarówno odmiennym planem lotu, jak i wojną, odmówił nie tyle lądowania, ile lotu do Tbilisi.

Analogia jest więc wyjątkowo naciągana. Jej rzecznicy powołują się na obawy, jakie podobno żywić mógł Protasiuk, wówczas drugi, a w czasie tragicznego lotu do Smoleńska pierwszy pilot tupolewa. Rzeczywiście, poseł PiS Karol Karski zwrócił się do prokuratury o oskarżenie Pietruczuka za niewykonanie rozkazu. Prokuratura odmówiła jednak podjęcia działań w tej sprawie. Pietruczuk natomiast dostał pochwałę i order od szefa MON, polityka PO Bogdana Klicha. Protasiuk sprawę znał doskonale. Czegóż miał się więc obawiać?

Propagandowym specom z "Wyborczej" i okolic zależało jednak na wbiciu w głowę Polaków skojarzenia: jeden lotnik poniósł już konsekwencje odmowy wykonania polecenia prezydenta Kaczyńskiego, drugi więc musiał się tego obawiać.

 

 

Każdemu, kto obserwuje polską rzeczywistość i zna wielokrotnie eksponowane przez obie strony relacje między Wajdą a "Wyborczą", trudno uznać za przypadek czasową zbieżność wywiadu w "Le Monde" i publikacji "GW". Tak jak trudno uwierzyć, aby reżyser samodzielnie, bez żadnego uzasadnienia i punktu zaczepienia, nagle oskarżył Lecha Kaczyńskiego o spowodowanie wypadku.

Propagandowa maszyna wymierzona w nieżyjącego prezydenta, a więc tak naprawdę w jego polityczne idee i reprezentujących je jego spadkobierców, ruszyła pełną parą. Tezę o naciskach Kaczyńskiego powtarzać zaczęto jako obowiązującą teorię. Wprawdzie nie było żadnej przesłanki winy Kaczyńskiego, ale okazywało się, że to jego niewinność trzeba udowodnić. Tomasz Lis przez blisko pół swojego programu w TVP 1 usiłował – bezskutecznie – wymusić na ekspertach lotniczych przyznanie, że naciski prezydenta wyjaśniałyby przyczynę katastrofy.

Janusz Palikot, wówczas jeszcze prominentny polityk PO, nie tylko ogłosił winę prezydenta Kaczyńskiego, ale i rozciągnął ją na zasadzie odpowiedzialności zbiorowej na jego brata, córkę, a także całą formację polityczną PiS. Te groteskowe insynuacje przez media traktowane były absolutnie poważnie i w niczym nie zaszkodziły opinii na temat osobnika z Biłgoraja, a nawet przyczyniły się do jego popularności, zwłaszcza na salonach III RP.

Obok domniemania winy Kaczyńskiego trwały jednak poszukiwania jakichkolwiek poszlak, które mogłyby ją potwierdzić. Trwała ciągle szeptana propaganda, zwłaszcza w środowiskach medialnych, że zapisy czarnych skrzynek jednoznacznie ją potwierdzają. 14 lipca minionego roku TVN 24 ogłasza, że nieoficjalnie dowiedziała się, iż niedługo przed katastrofą pilot miał powiedzieć: "Jeśli nie wyląduję (my), to mnie zabije (ją)".

Wersja ta z czasem ulegała zmianom. W ostatniej podtrzymywanej m.in. przez "Wyborczą" Protasiuk na 20 minut przed tragedią miał powiedzieć: "Jeśli nie wyląduję, to będę miał przechlapane". Tym domniemanym rewelacjom za każdym razem towarzyszył opis szykan, jakim poddany został za odmowę wykonania prezydenckiego rozkazu dowódca Protasiuka w locie do Baku. O tym, że w rzeczywistości nic się mu nie stało, a nawet, że został za to uhonorowany, odbiorca się nie dowiadywał.

Kiedy okazywało się, że "dowody" na naciski są fałszywe, ci, którzy powoływali się na nie w swoich komentarzach, nie uznawali za stosowne nie tylko rozliczenia się z wygłaszania nieprawdziwych tez, ale też zrewidowania swojej postawy. Naciski prezydenta były przecież oczywiste. Trzeba było tylko znaleźć potwierdzające je inne dowody.

Jednak wciąż ich brakowało. W tej sytuacji jesienią zaczęły się pojawiać pogłoski o pośrednich naciskach. Tym razem naciskać miał gen. Błasik – sugerowano, a niekiedy mówiono to wprost – że w ten sposób wypełniał wolę prezydenta.

 

 

15 października 2010 w TVN 24 zadano pytanie: "Czy 10 kwietnia, w chwili lądowania rządowego tupolewa w Smoleńsku za sterami samolotu siedział dowódca Sił Powietrznych gen. Andrzej Błasik?". Owo pytanie-teza miało być efektem zeznań anonimowych pilotów, którzy podobno twierdzili, że gen. Błasik lubił ich zastępować za sterami samolotu. TVN nie ograniczała się do tej hipotezy i przedstawiła awaryjną: "Generał przekonał kpt. Protasiuka, by podjął ryzyko i wylądował we mgle na lotnisku Siewiernyj".

Tak te, jak i inne, coraz to nowe rewelacje w sprawie bezpośrednich czy pośrednich nacisków prezydenta okazały się fałszem. Najdłużej pokutującym pseudodowodem było podobno nagrane stwierdzenie kogoś w kabinie pilota, że "się wkurzy". Również ono okazało się nieprawdziwe, ale warto się zastanowić nad jego wartością. Nie wiemy, kto się miał wkurzyć i o co.

Gdyby jednak założyć, że ktoś mówił o prezydencie, to powiedział on tylko oczywistość. Fakt, że prezydent byłby niezadowolony, jeśli nie zdążyłby na uroczystości obchodów zbrodni katyńskiej, nie wymagał głębokich analiz. Cóż jednak z tego miało wynikać?

Naciskiem miał być sam fakt wiezienia prezydenta na ważną uroczystość? Można by się nawet z tym zgodzić, tylko jaki ma to związek z prezydencką odpowiedzialnością?

Dziś "Wyborcza" wraz z towarzyszącymi jej mediami III RP bronią kolejnej wersji. Katastrofa nastąpiła, gdyż piloci tupolewa czekali na decyzję prezydenta. Gazeta przytacza odczytane podobno sformułowanie szefa protokołu dyplomatycznego Mariusza Kazany na ok. 11 min przed katastrofą: "Na razie nie ma decyzji prezydenta, co dalej robić".

Gazeta powołuje się na własne źródła. Tyle że po jej dotychczasowych rewelacjach nowe nie wzbudzają już zaufania. Z tego, co wiemy, jak dotąd słowo "prezydent" nie zostało precyzyjnie zidentyfikowane. Ale "Wyborcza" wiedziała przecież wcześniej. Załóżmy więc, że tym razem ma rację i chodziło o prezydenta Kaczyńskiego. Czy jednak pytanie to dotyczyło lądowania, czy może czegoś innego, np. wyboru zapasowego lotniska?

Spekulacje te są poparte tak słabymi przesłankami, że w ogóle nie należy traktować ich poważnie. Jednak dla komentatorów "Wyborczej" wina Kaczyńskiego jest kamienną tablicą ich wiary. Bo odpowiednikiem wiary w uznanie, że 10 kwietnia polski samolot padł ofiarą zamachu, jest wiara, że za katastrofę odpowiada prezydent Kaczyński. Różnica polega na tym, że rzecznicy zamachu mają dużo więcej (co nie znaczy wystarczających) przesłanek na rzecz swojego przeświadczenia.

 

 

Ewa Milewicz ("GW" 21 stycznia 2011 r.) pisze: "prezydent Kaczyński zwlekał z decyzją, że trzeba odlecieć na lotnisko zapasowe". Od kiedy to prezydent decyduje o tego typu manewrze i skąd Ewa Milewicz o tym wie? No, ale przecież wina prezydenta musi być oczywistością.

W tym samym komentarzu dziennikarka "Wyborczej" pisze, że uznanie rozdzielenia wizyt premiera i prezydenta za "pośrednią przyczynę katastrofy" jest "mglistą dywagacją". Innymi słowy: fakt eliminacji wszystkich środków ostrożności, które towarzyszyły wizycie premiera, co najprawdopodobniej w istotny sposób przyczyniło się do katastrofy tupolewa z prezydentem, to "mgliste bajanie", natomiast absurdalne dywagacje o tym, że samolot rozbił się, gdyż piloci czekali na decyzję prezydenta, to pewnik.

W prawdziwym dziennikarstwie czy poważnej pracy analitycznej zakwestionowanie dowodów na jakąś hipotezę powinno prowadzić do jej rewizji lub odrzucenia. Z niczym takim nie mamy do czynienia w wypadku domniemanej winy prezydenta Kaczyńskiego. To już w zupełności wystarczy, aby uznać, że nie chodzi o dochodzenie prawdy, ale o polityczną walkę. Chodzi o pogrążenie wrogów i zdezawuowanie przeciwnika. Fakt, że w operacji tej uczestniczy większość mediów III RP, wzmacnia tylko tę interpretację.

Lech Kaczyński musi być odpowiedzialny za katastrofę smoleńską. Rosjan, którzy od premiera Polski uzyskali zgodę na bezwarunkową kontrolę nad śledztwem, obciążyć nie można, gdyż byłoby to jednocześnie oskarżenie postawy Donalda Tuska i stawiałoby pod znakiem zapytania całość jego międzynarodowej polityki. A w takiej sytuacji winę musiałby wziąć na siebie rząd, który odpowiada zarówno za przeloty polskich VIP-ów, zabezpieczenie ich wizyt, jak i stan polskiego lotnictwa. Musiałby… chyba że to prezydent Kaczyński wymusił samobójcze lądowanie pod Smoleńskiem.

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?