Zaremba: biali ludzie Jarosława Kaczyńskiego

W PiS znów widać polityków, którzy wnoszą do partii nie tradycję wieloletniego posłuszeństwa, ale umiejętność wypowiadania się w mediach i debatowania na rozmaite tematy – pisze publicysta „Rzeczpospolitej"

Publikacja: 13.02.2011 21:19

Piotr Zaremba

Piotr Zaremba

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński Robert Gardziński

"Partia ta konsoliduje swoich wyborców, ale nie przyciąga nowych" – orzeka w "Gazecie Wyborczej" na temat PiS analityk CBOS Krzysztof Pankowski. Komentuje sondaż swojego ośrodka dającego PO 37 procent, a partii Jarosława Kaczyńskiego – 20. Czy ma rację? W tym samym czasie pojawił się inny sondaż – Homo Homini – według którego obie partie dzieli już tylko 4 procent różnicy. W tym badaniu PiS ma aż 28 procent. Gdyby przyjąć tę wersję rzeczywistości, a potwierdza ją kilka innych badań, pozostaje oczywiście partią daleką od marzeń o dominacji na scenie. Ale też daleką od zepchnięcia do narożnika. Ba, odzyskującą nieduże może, ale jakieś grupy wyborców.

 

 

Kiedy twórcy PJN przymierzali się do uwolnienia spod kurateli apodyktycznego Prezesa, byli przekonani, że "partię matkę" czeka już tylko jednostronny zjazd po równi pochyłej. Kaczyński jawił się jako ktoś w rodzaju Mariana Krzaklewskiego czy Bronisława Geremka z 2000 roku. Jako człowiek nierozumiejący nowych czasów i łatwy do obejścia przez twórców nowych inicjatyw. Jako skazany na szybkie kurczenie się wpływów relikt przeszłości.

 

 

Rozumiejąc, dlaczego doszło do tego rozstania lidera i autorów jego prezydenckiej kampanii, nie podzielałem ich intuicji. Nawet gdy pokazywano mi dziesiątki badań umieszczających Kaczyńskiego na szczycie rankingów społecznej nieufności.

I proszę, prezes PiS okazał się zdolny nie tylko do wiązania emocji dużo większej grupy tak zwanych wyborców prawicy, niż zakładali stratedzy PJN, ale nawet do drobnych zdobyczy na polu niczyim, wśród tych, którzy szukają alternatywy dla obecnie rządzących, a niekoniecznie muszą być bezkrytycznymi konsumentami smoleńskiego mitu.

Oczywiście towarzyszą temu inne zjawiska – osłabienie dwubiegunowej polaryzacji, i ostatecznie nawet PJN może się na tym trochę pożywić – wciskając się do parlamentu. Ale widać już dziś, że Kaczyński to nie Krzaklewski czy Geremek. To wciąż samiec alfa będący ważnym punktem odniesienia. Pozostanie nim przez następne lata.

Dlaczego? Można wskazywać różne przyczyny. Kaczyński zachował, przy wszystkich swoich wpadkach i załamaniach, pozycję króla wyobraźni znaczących grup społecznych i środowisk.

Można to zbywać toksycznymi żartami, jak Cezary Michalski w Wirtualnej Polsce przedstawiający go jako najskuteczniejszego populistę, albo witać pełnymi uniesienia panegirykami, jak robi to garstka publicystycznych akolitów Prezesa. Jedna i druga postawa jest mi obca, po prostu konstatuję fakt. Fakt, którego niektórzy nie chcieli przyjąć do wiadomości.

 

 

Jednym z przejawów, ale po części i powodów, takiego stanu rzeczy jest zjawisko, które ja określam jako "biali ludzie w PiS". To pojęcie zostało spopularyzowane przez tygodnik "Wprost" w złośliwym kontekście. Białymi ludźmi mieli być autorzy kampanii prezydenckiej starający się zmarginalizować lub przynajmniej schować do wyborów pisowskich "zakapiorów": topornych lokalnych działaczy, starych wiarusów z zakonu PC czy wreszcie aktywistów z okolic Radia Maryja.

Kiedy tak zwani lightowcy odchodzili, byli święcie przekonani, że to wizerunkowy koniec PiS. Kaczyński będzie teraz zmuszony oprzeć się wyłącznie na tamtych trzech grupach, uzupełnianych niewątpliwie inteligenckimi, ale skrajnymi radykałami w typie Antoniego Macierewicza.

Sam Prezes zdawał się potwierdzać to wrażenie. Jeszcze w lipcu 2010 r. powypychał z Komitetu Politycznego większość młodszych i bardziej elokwentnych polityków, zostawiając w nim samą starą gwardię. Sprawa miała także kontekst pokoleniowy. Ambitni 30 – 40-latkowie zostali zdominowani przez starszych, mniej wygadanych, za to wiernych.

 

 

To pasowało do wizji spychania PiS na różne marginesy: pokoleniowy (starsi zastępują młodszych), środowiskowy (wygrana siermiężnej prowincji), a wreszcie i ideowy ("fundamentaliści" nazywani talibami). A jednak dziś sprawa nie jest już taka oczywista. Nawet Marek Kuchciński, wzorcowy przedstawiciel zakonu PC, chwali się przed kamerami "wybitnymi politykami, którzy wrócili do PiS".

PiS wypełnia ubytki. Na miejsce jednych "białych ludzi" pojawiają się inni. I to za przyzwoleniem Kaczyńskiego. Czasem musi on nawet pokonać pewien opór materii. Dopiero co do Komitetu Politycznego dokooptowano grupę polityków. Z różnych grup i środowisk, także tych, których kilka miesięcy z komitetu usuwano. Wśród nowych są jednak również były wiceprezes partii Kazimierz Ujazdowski, który powrócił niedawno z całą grupą działaczy Polski Plus, oraz Ryszard Czarnecki, europoseł o bujnej politycznej przeszłości.

Ujazdowski to w przeszłości wybitny przedstawiciel konserwatystów doradzających PiS bezskutecznie łagodniejszy język i granie na wielu fortepianach. Czarneckiego jako byłego polityka Samoobrony trudno z kolei uznać za pisowskiego "liberała". Ale obaj są niewątpliwie "białymi ludźmi", którzy wnoszą do partii nie tyle tradycję wieloletniego posłuszeństwa, ile umiejętność wypowiadania się w mediach i debatowania na rozmaite tematy.

Mimo to w Radzie Politycznej przepchnięto ich z trudem. Doły uznają Ujazdowskiego za zdrajcę, a Czarneckiego za lawiranta. Te doły uwierzyły też pewnie, że najlepiej będzie im we własnym gronie.

Ale wygrała wola Prezesa. Może największym trofeum PiS jest człowiek, który w ogóle do niego nie wstąpił: Ludwik Dorn. Jeśli liderzy PJN mieli szansę go pozyskać, powinni sobie teraz pluć w brodę, że tego nie zrobili. Kostyczny, ale intelektualnie precyzyjny Dorn, wystrzegający się recytacji o "zaprzaństwie" czy "łagrach", zręcznie punktuje rząd Tuska. Może być dobrym alibi dla wahających się wyborców, zwłaszcza wykształconych. Dodatkowym argumentem na rzecz trzymania się PiS. Bo mówi innym językiem niż Beata Kempa czy Macierewicz.

Formuła politycznej aktywności Dorna jest szczególna. Po podpisaniu przymierza z PiS nadal nie zamienił on ani słowa z Kaczyńskim. Nawet nie kłaniają się sobie. Tyle że, inaczej niż Kluzik-Rostkowska, Dorn nie mówi o tym głośno. Zgłasza kolejne pomysły szefowi klubu Mariuszowi Błaszczakowi, żyjąc ze swą dawną partią w zimnej symbiozie. Ostatnio, punktując ministra Klicha, dostał od niej nawet – choć nie od nieobecnego Prezesa – w Sejmie owacje.

Ci nowi "biali ludzie" mają być, najwyraźniej zgodnie z intencjami Kaczyńskiego, jedną z twarzy partii. Wnoszą ze sobą nie tylko inny język, ale też inne tematy. Jeśli przykładowo kampania konserwatystów Ujazdowskiego przeciw gromadzeniu wrażliwych danych uczniów przez MEN nabierze rozmachu, mają szansę zachwiać fałszywym stereotypem przeciwstawiającym autorytarną prawicę wolnościowemu centrum i lewicy.

Choć, jak zgodnie powtarzają nowi "biali ludzie", w mediach nie ma wielkiego zapotrzebowania na ich twarze i tematy. Obowiązuje tam bowiem schemat PiS jako partii smoleńskiej – zasklepionej i strasznej.

 

 

Trudno sprowadzać nowych "białych ludzi" tylko do synów marnotrawnych, którzy powrócili na łono PiS. Ich naturalnym zagłębiem są na przykład kadry kancelarii Lecha Kaczyńskiego. Jego dawni względnie młodzi współpracownicy zdążyli się już dobrze zaprezentować w filmie "Mgła". Andrzej Duda czy Witold Waszczykowski mają też za sobą bardziej (Duda) lub mniej (Waszczykowski) udane kampanie na prezydentów miast. Także były wiceszef kancelarii Jacek Sasin wyróżnia się jako spokojny i kompetentny recenzent rzeczywistości.

A być może podobną rolę odgrywają także ludzie zatrudnieni kiedyś w CBA, wnoszący wraz z dawnym szefem Mariuszem Kamińskim antykorupcyjną wrażliwość i wiedzę na tematy związane z praworządnością. To o nich mówił zapewne Kaczyński, zapewniając, że PiS nie obawia się dezercji, bo w kolejce do list wyborczych czekają utalentowani ludzie.

Co nimi kieruje? Grupa Ujazdowskiego uległa jednościowym emocjom po tragedii smoleńskiej, podejmując rokowania z PiS, ale też kalkulacjom wykazującym bezsens egzystencji rozmijającej się ze społecznymi emocjami Polski Plus. Dorn szuka zapewne miejsca przetrwania, choć musiał też zauważyć, że poza PiS niewiele jest miejsca na jego oryginalne poglądy. Niektórym o szczególnych biografiach (Czarnecki) zniknięcie dawnych "białych ludzi" wręcz stworzyło szansę na wybicie się.

Wreszcie postaci z prezydenckiej kancelarii czy ze służb państwowych widzą w zasilanym budżetowymi pieniędzmi PiS wciąż solidną firmę. Ale też nieobca im jest osobista lojalność. Andrzej Duda na dzień przez tragedią smoleńską usłyszał od Lecha Kaczyńskiego, któremu towarzyszył w podróży do Wilna: "Rozmawiam z przyszłą elitą Polski". Drugim adresatem tych słów był nieżyjący minister Paweł Wypych. Takie sytuacje trudno wyrzucić z pamięci.

Więc trzymają się partii uznawanej za rozklekotaną i nie wiadomo dokąd jadącą maszynę. Ich pozyskanie przez Kaczyńskiego to zwycięstwo polityki zorganizowanej, świadectwo trwałości instytucji. Jednocześnie to sukces wciąż zniewalającej niektórych osobowości Prezesa. Który gra na ważnych dla wielu strunach polskiej duszy.

 

 

I który dochodząc do ściany, na przykład w konstruowaniu jednostronnego wizerunku partii, zwykle trochę się cofa. Ale tylko trochę, PiS swoich reguł się nie wyzbywa. Emocje i aspiracje wszystkich są tu podporządkowane woli lidera. Nowe czy stare-nowe środowiska mogą sobie szukać pożytecznych niszy, ale muszą się wyrzec nadziei na współdecydowanie. Ich głos, nawet gdy będą przedstawiali receptę na taktyczny sukces, rzadko będzie wysłuchany.

Gdyby Prezes nie wdał się kilka miesięcy temu w rozważania o wpływie proszków na swoją kampanię, mógłby już dziś być triumfatorem sondaży. A tak oddał walkowerem 5 – 10 procent wahających się wyborców. Nie słuchając nikogo.

W czasie gdy "biali ludzie" szukają miejsca przy Kaczyńskim, pacyfikuje on region świętokrzyski, używając do tego niezręcznej posłanki Beaty Kempy. Kultura mediacji, przekonywania, ucierania stanowisk jest tu ciągle nieznana. Zaraz się dowiemy, że europoseł i senator wypchnięci przez Kempę z partii to wrogowie od zawsze. To zapewnia zaplecze kadrowe PJN.

Zaplecze kadrowe tak, ale nie sukces, gdyż pisowscy wyborcy są wręcz przywiązani do partyjnej twardej ręki. Dlatego choć nie zobaczymy w obrębie PiS wielu nowych ekspertów (zwłaszcza w dziedzinie gospodarki), to przecież pogłoski o jego śmierci jawią się jako przesadzone. Ten wóz będzie się toczył. Czy dotoczy się kiedykolwiek do przystanku "władza" – a, to inne pytanie.

"Partia ta konsoliduje swoich wyborców, ale nie przyciąga nowych" – orzeka w "Gazecie Wyborczej" na temat PiS analityk CBOS Krzysztof Pankowski. Komentuje sondaż swojego ośrodka dającego PO 37 procent, a partii Jarosława Kaczyńskiego – 20. Czy ma rację? W tym samym czasie pojawił się inny sondaż – Homo Homini – według którego obie partie dzieli już tylko 4 procent różnicy. W tym badaniu PiS ma aż 28 procent. Gdyby przyjąć tę wersję rzeczywistości, a potwierdza ją kilka innych badań, pozostaje oczywiście partią daleką od marzeń o dominacji na scenie. Ale też daleką od zepchnięcia do narożnika. Ba, odzyskującą nieduże może, ale jakieś grupy wyborców.

Pozostało 93% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Jan Romanowski: PSL nie musiał poprzeć Hołowni. Trzecia Droga powinna wreszcie wziąć rozwód
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA