Jan Rulewski o wyborach 4 czerwca 1989

Wychwalać Jaruzelskiego i jego towarzyszy za to, że w 1989 roku nie kazali strzelać do ludzi, to tak, jakby chwalić zabójcę za to, że nie dokonał kolejnego morderstwa – twierdzi były opozycjonista

Publikacja: 03.06.2011 07:00

Jan Rulewski

Jan Rulewski

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek JD Jerzy Dudek

Red

Żeby dobrze zrozumieć to, co się wydarzyło w naszym kraju 4 czerwca 1989 roku, trzeba przeanalizować klimat i sytuację polityczną w calej dekadzie lat 80. W 1980 roku, kiedy kończyła się w Polsce tzw. dekada gierkowska, władza przyznała, że kraj stoi na skraju bankructwa. To, co działo się z gospodarką przez następne dziesięć lat, dobrze obrazuje przykład z mojego zakładu pracy.

System zbankrutował

Byłem wówczas zatrudniony w Zakładach Rowerowych w Bydgoszczy, które znajdowały się pod patronatem Komitetu Centralnego PZPR. Mieliśmy tam niemieckie automaty do rowerów. Jedna pracownica Zakładów obsługiwała dwie takie maszyny. Niecałe dziesięć lat później każdy automat był obsługiwany przez dwie pracownice. Wydajność spadła więc czterokrotnie, a i tak byliśmy szczęśliwi, że jakimś cudem nie brakuje nam części i można utrzymać produkcję.

Fikcyjne pełne zatrudnienie i centralne sterowanie gospodarką sprawiły, że bankructwo systemu, które dziesięć lat wcześniej było tylko zagrożeniem, w 1989 roku stało się faktem. Absurdy ekonomiczne doprowadziły państwo na skraj przepaści, a rachunki w postaci zawyżonych norm płacili zwykli ludzie.

Tak naprawdę klęska centralnego planowania była widoczna już od końca lat 70. Przez następną dekadę żyliśmy w kraju, w którym mimo istnienia specjalnych instytutów niemożliwe było wyprodukowanie porządnej śruby, sprężynki czy pasty do zębów.

Sytuację próbował ratować swoimi reformami premier Mieczysław Rakowski, ale tak naprawdę ich celem nie było wprowadzanie wolności ekonomicznej, tylko ratowanie i umacnianie władzy komunistów przy użyciu desperackich środków. Było już jednak zbyt późno, partia nie miała się gdzie cofnąć.

Zamordowany entuzjazm

Zdawałoby się, że w tych okolicznościach opozycja ma mocne karty. Jednak "Solidarność" w 1989 roku była zaledwie cieniem potężnego ruchu społecznego sprzed dziesięciu lat. Ekipie Jaruzelskiego trzeba przyznać to, że dość sprawnie radziła sobie z osłabianiem opozycji. Internowania, podsłuchy, prześladowania działaczy, morderstwa księży i zmuszanie opozycjonistów do emigracji – to wszystko przyniosło, niestety, efekt w postaci coraz silniej ogarniającego Polaków marazmu.

Generałowi Jaruzelskiemu udało się zamordować w społeczeństwie entuzjazm i ogromną motywację do zmian, które z taką siłą wybuchły w 1980 roku. Tej ogromnej społecznej energii nie udało się już potem nigdy wskrzesić.

Słaba władza i słaba opozycja

Najważniejszymi procesami w Polsce lat 80. były więc postępujący upadek gospodarczy kraju i stopniowe opadanie z sił potężnej w 1980 roku opozycji. Przy Okrągłym Stole spotkała się zatem słaba władza ze słabymi opozycjonistami.

Pamiętam radość, która wybuchła, kiedy w 1989 roku władza pozwoliła na tworzenie wolnych związków zawodowych. A przecież jeszcze dziesięć lat wcześniej, w 1980 roku, nie pytaliśmy nikogo o zgodę, tylko po prostu je założyliśmy. To tylko przykład pokazujący pewien konformizm i brak pewności siebie, które cechowały opozycjonistów pod koniec lat 80.

Ruch roku '80 był całkowicie oddolny, spontaniczny i to stanowiło o jego niesłychanej sile. Najważniejszy nurt opozycji w 1989 roku wyszedł natomiast z salonów Magdalenki, przebił się przez gabinety różnych aparatczyków i Służby Bezpieczeństwa. Zapomina się też często, że wielu spośród tych, którzy zapisywali się do "Solidarności", nie planowało uczestnictwa w obalaniu systemu, tylko liczyło na pomoc materialną. To były powody, dla których strona opozycyjna nie chciała posuwać się dalej w żądaniach i to dlatego w okrągłostołowych negocjacjach nie podważono głównych zasad działania systemu. Ostały się sojusz ze Związkiem Radzieckim, państwowa własność środków produkcji i cenzura.

W tych okolicznościach nietrudno zrozumieć frustrację działaczy radykalniejszego skrzydła opozycji, którzy nie uważali Okrągłego Stołu za prawdziwy przełom i postrzegali go jako niewiele znaczącą korektę starego systemu. Już kilkanaście miesięcy później, kiedy rodząca się demokracja zweryfikowała okrągłostołowe ustalenia, okazało się, że mieli rację.

Wada bylejakości

Okrągły Stół zdążył już ustalić w opozycjonistach postawy konformistyczne, stworzył bylejakość. Mam jeszcze ulotkę z tamtego okresu. Widnieje na niej hasło: "Byle jacy ludzie nie wyciągną Polski z komunizmu". Wystarczy spojrzeć na frekwencję wyborów w 1989 roku, żeby zrozumieć, jaki był wtedy odbiór społeczny rozmów z władzą. W tak przełomowym, zdawałoby się, momencie historii do urn poszło tylko trochę ponad 50 proc. uprawnionych do głosowania.

Komuniści, którzy siedzieli przy Okrągłym Stole, nie byli w rzeczywistości żadnymi komunistami. Byli dość cynicznymi pragmatykami, którzy nie wierzyli w żadną większą ideę, a ich głównym celem było utrzymanie się na powierzchni. Zdawali sobie sprawę z katastrofalnej sytuacji państwa, ale wiedzieli też, że "Solidarność" jest silna raczej ich słabością niż rzeczywistym poparciem społecznym. Ponieważ nie brakowało im zdolności politycznych i negocjacyjnych, a przeciwnik nie był dość wymagający i sam neutralizował wszystkie radykalniejsze nurty w swoich szeregach, udało im się przeforsować takie zmiany systemowe, które nie tylko gwarantowały im bezkarność, ale także uczestnictwo w nowym układzie politycznym na równych prawach.

Dzięki takiemu biegowi wypadków zyskali możliwość wprowadzenia do debaty publicznej swojej wersji historii. W tej opowieści są oni na równi ze stroną solidarnościową bohaterami, którzy doprowadzili do transformacji ustrojowej.

Nie było ślepej agresji

Nie można jednak zapominać o podstawowych faktach. To, że komunistom się udało  – trochę dzięki szczęściu i sprzyjającym okolicznościom, a trochę dzięki nieporadności przeciwnika – gładko prześliznąć przez ostry zakręt historii, nie znaczy, że należy ich teraz z tego powodu hołubić.

Rozpowszechniona opinia głosi, że to Jaruzelskiemu zawdzięczamy fakt, że sytuacja w Polsce nie eskalowała tak jak w Rumunii i że to dzięki jego roztropności uniknęliśmy wojny domowej. To prawda, że w kluczowym momencie Jaruzelski okazał się mądrzejszy niż  Ceausescu. Było to po części spowodowane tym, że to Polska, a nie Rumunia była największym bankrutem w obozie demoludów i Ceausescu czuł się o wiele silniejszy niż Jaruzelski. Wydawało mu się, że nie wszystko stracone, i próbował walczyć o władzę, podczas gdy u nas generał sam doprowadził do sytuacji, z której nie miał wyjścia.

Miał też szczęście, że pomimo jego starań powstało w Polsce dość dobrze zorganizowane społeczeństwo obywatelskie wsłuchujące się w nauczanie Kościoła i kazania Jana Pawła II. Społeczeństwo to nie kierowało się wobec władzy ślepą agresją, tylko zasadą non-violence. Przedkładało negocjacje nad przemoc, czego nie można powiedzieć o Jaruzelskim, patrząc na jego wieloletnią karierę. Wychwalanie jego i jego towarzyszy za to, że w 1989 roku nie kazali strzelać do ludzi, jest tak samo kuriozalne jak chwalenie złodzieja i zabójcy za to, że nie dokonał kolejnego morderstwa.

Najważniejsza prawda jest jednak taka, że generał przegrał. Na szczęście dla nas wszystkich nie zrealizował swoich planów i marzeń. Nie ma dla niego miejsca w obozie zwycięzców.

Pustosłowie przegranego człowieka

Generał Jaruzelski ma to szczęście, że dane mu było w wolnej Polsce bronić swoich racji, odpowiadając z wolnej stopy przed niezawisłym sądem. Miałem wielką nadzieję, że wykorzysta okazję, żeby opowiedzieć ze szczegółami swoją wersję historii. Że wskaże, na czym polegała uprawiana rzekomo przez niego i generała Kiszczaka dywersja antymoskiewska. Chętnie zobaczyłbym dowody wallenrodyzmu rodzimej wierchuszki partyjnej. Wygląda jednak na to, że cała opowieść Jaruzelskiego jest tylko pusto- słowiem przegranego człowieka, który wynajduje kolejne usprawiedliwienia swoich poczynań. Demokratyczne państwo, do którego powstania przez całe swoje życie usiłował nie dopuścić, dało mu przepustkę do normalnego życia. On i jemu podobni powinni wykorzystać ten dar losu i siedzieć cicho wdzięczni za to, że pozwolono im spokojnie spędzać starość i korzystać z emerytur przyznanych jeszcze za komunizmu.

—not. tyc

Jan Rulewski – polityk i związkowiec. Z wykształcenia inżynier mechanik. W latach 1980 – 1981 przewodniczył Regionowi Bydgoskiemu NSZZ "Solidarność". Internowany w stanie wojennym. Poseł na Sejm I kadencji z list "Solidarności", a następnie z list Unii Demokratycznej i Unii Wolności. Od 2007 roku senator Platformy Obywatelskiej.

Żeby dobrze zrozumieć to, co się wydarzyło w naszym kraju 4 czerwca 1989 roku, trzeba przeanalizować klimat i sytuację polityczną w calej dekadzie lat 80. W 1980 roku, kiedy kończyła się w Polsce tzw. dekada gierkowska, władza przyznała, że kraj stoi na skraju bankructwa. To, co działo się z gospodarką przez następne dziesięć lat, dobrze obrazuje przykład z mojego zakładu pracy.

System zbankrutował

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?