Żeby dobrze zrozumieć to, co się wydarzyło w naszym kraju 4 czerwca 1989 roku, trzeba przeanalizować klimat i sytuację polityczną w calej dekadzie lat 80. W 1980 roku, kiedy kończyła się w Polsce tzw. dekada gierkowska, władza przyznała, że kraj stoi na skraju bankructwa. To, co działo się z gospodarką przez następne dziesięć lat, dobrze obrazuje przykład z mojego zakładu pracy.
System zbankrutował
Byłem wówczas zatrudniony w Zakładach Rowerowych w Bydgoszczy, które znajdowały się pod patronatem Komitetu Centralnego PZPR. Mieliśmy tam niemieckie automaty do rowerów. Jedna pracownica Zakładów obsługiwała dwie takie maszyny. Niecałe dziesięć lat później każdy automat był obsługiwany przez dwie pracownice. Wydajność spadła więc czterokrotnie, a i tak byliśmy szczęśliwi, że jakimś cudem nie brakuje nam części i można utrzymać produkcję.
Fikcyjne pełne zatrudnienie i centralne sterowanie gospodarką sprawiły, że bankructwo systemu, które dziesięć lat wcześniej było tylko zagrożeniem, w 1989 roku stało się faktem. Absurdy ekonomiczne doprowadziły państwo na skraj przepaści, a rachunki w postaci zawyżonych norm płacili zwykli ludzie.
Tak naprawdę klęska centralnego planowania była widoczna już od końca lat 70. Przez następną dekadę żyliśmy w kraju, w którym mimo istnienia specjalnych instytutów niemożliwe było wyprodukowanie porządnej śruby, sprężynki czy pasty do zębów.
Sytuację próbował ratować swoimi reformami premier Mieczysław Rakowski, ale tak naprawdę ich celem nie było wprowadzanie wolności ekonomicznej, tylko ratowanie i umacnianie władzy komunistów przy użyciu desperackich środków. Było już jednak zbyt późno, partia nie miała się gdzie cofnąć.