Z Lechem Wałęsą nigdy by mi się on akurat nie skojarzył, ale może mam małą wyobraźnię. Gorzej, że obawiam się samego filmu Wajdy.
Niedawna zapowiedź reżysera, że będzie to film pokazujący byłego prezydenta "tak, jak go widzi świat", brzmi niepokojąco. Świat nie ma obowiązku uważnego przyglądania się polskim bohaterom. Może się ograniczać do stereotypu, skądinąd miłego dla Polaków. Taka deklaracja zapowiada płaską i motywowaną polityką laurkę. Wajda nie ukrywa, komu życzy zwycięstwa, a ten ktoś dawno umieścił Wałęsę na sztandarze. Cała nadzieja w tym, że filmy okazywały się często mniej ideologiczne od ich twórców.
Jakąś nadzieję można pokładać w scenarzyście Januszu Głowackim. To świetny pisarz – oglądałem ostatnio jego "Czwartą siostrę" i nie tylko nie mogłem się od tej sztuki oderwać, ale polecałem ją pewnemu rusofilowi jako lek na jego przypadłość. To tym bardziej krzepiące, że Głowacki napisał o Rosji na odległość. A jest przecież oddalony – piszę to świadomie, Andrzeju Horubało – także od polskiej polityki, zwłaszcza tej po 1989 roku. Pozostaje intuicja i dar obserwacji z oddali.
Kiedy jednak Głowacki oznajmia, że sprawę "Bolka" poruszy, i zaraz przypomina, że robotnicy w roku 1970 często coś podpisywali, moje zaniepokojenie wzrasta. Nie dlatego, żebym uważał wiwisekcję czynów Wałęsy za test na cokolwiek. Po prostu, jeśli już ktoś się upiera, aby się zajmować postaciami realnymi i żyjącymi, musi nas przekonać nie tylko do tego, że ma ogólny pogląd. Ale do tego, że zrobił wszystko, aby prześwietlić fakty.
Podzielam opinię Głowackiego, że Wałęsa był postacią nie z przypadku, a charyzmatyczną. Nikt nie wystawił mu pod tym względem ciekawszego świadectwa niż Jarosław i Lech Kaczyńscy – w moim i Michała Karnowskiego "Alfabecie". Potrafili opowiedzieć o jego monstrualnych wadach, ale i o – tak, tak – zaletach.