Sejmowa Komisja Konstytucyjna przygotowała – na podstawie projektu prezydenta, ale z istotnymi zmianami – dobry projekt. Projekt tak zwanego europejskiego rozdziału konstytucji. Zrobiła to na dokładkę w atmosferze kompromisu – wszystkie kluby były za. To jeszcze większy ewenement.
Projekt wzmacnia pozycję Polski wobec Unii Europejskiej. Na przykład zmiany unijnego ustroju niewymagające międzynarodowej umowy będą potrzebowały ustawy polskiego parlamentu. W myśl zasady: nic o nas bez nas. Są tam też przepisy poszerzające pole debaty. Grupa posłów (a więc również opozycja) będzie mogła skarżyć unijne prawo do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. A to oznacza, że decyzje Unii nie będą przedmiotem troski samych tylko urzędników. Że mogą się stać przedmiotem osądu polskiej opinii publicznej.
PiS chciało iść dalej, poddając na przykład wtórne prawo unijne, rozporządzenia i dyrektywy, osądowi polskiego Trybunału Konstytucyjnego. To dobry pomysł. Ale sam rozdział ma i bez tego tyle sensownych zapisów, że warto go bronić. Więcej – jak powiedział poseł Kazimierz Ujazdowski – premier Donald Tusk powinien się nim pochwalić na początku polskiej prezydencji.
A jednak się nie chwali. Więcej, blokował zawarcie tego kompromisu nieomal do ostatniej chwili. Posłowie PO głosujący za projektem nie byli pewni, czy zostanie on poddany pod głosowanie w całym parlamencie. Dlaczego?
Może dlatego, że w obliczu kampanii wyborczej liderowi Platformy potrzebna jest wojna, a nie kompromis z PiS? A może dlatego, że wygodniejsze są dla niego przepisy nie tak bardzo wzmacniające pozycję Polski wobec Unii?