Szkoły zawodowe zamiast uniwersytetów

Prawdziwą edukację wyższą zamieniliśmy na szkoły zawodowe, które wypuszczają na rynek sprawnych pracowników, aczkolwiek z pewnym deficytem kulturowym i naukowym – twierdzi rektor Akademii Leona Koźmińskiego

Publikacja: 11.10.2011 19:17

Szkoły zawodowe zamiast uniwersytetów

Foto: Fotorzepa

Red

System boloński, który wprowadził trzystopniowe studia – trzyletnie licencjackie lub inżynierskie, dwuletnie magisterskie i czteroletnie doktoranckie znakomicie działa w krajach starej Europy, dla których jest on naturalną ewolucją obowiązującego systemu edukacji wyższej. Niestety, Polsce i krajom, które później dołączyły do zjednoczonej Europy, nie przynosi on na razie zamierzonych efektów.

Młodzi absolwenci polskich uczelni nie mają ani wystarczającej wiedzy, ani umiejętności z żadnej konkretnej dziedziny. Trudno się dziwić, że rynek pracy nie ma dla nich ambitnych ofert

Mechaniczne rozkrojenie

Chcąc ambitnie i szybko wdrożyć system boloński, polskie uczelnie rozkroiły w sposób mechaniczny swoje dotychczasowe pięcioletnie programy, tworząc trzyletnie licencjaty i dwuletnie studia magisterskie. Zabieg taki nie wystarczył do pełnej realizacji celów, które zdefiniowane zostały w deklaracji bolońskiej, ponieważ na studia magisterskie w zasadzie nadawali się jedynie absolwenci licencjatu, który wcześniej stanowił część danych studiów magisterskich. Wdrożenie nowego systemu powinno być starannie przemyślane i przygotowane.

W założeniach mieliśmy zbudować „Europę wiedzy". Na wyższych uczelniach mieliśmy kształcić osoby świetnie przygotowane do pracy i do tworzenia społeczno-kulturalnych filarów cywilizacji europejskiej w przestrzeni globalnej. Idealnie mobilne – dzięki porównywalności programów i uniwersalnej ocenie ich wartości poznawczych za pomocą punktów ECTS (European Credit Transfer System) student może studiować ten sam kierunek w dowolnym państwie europejskim, na wybranym uniwersytecie (umożliwia to zresztą stypendialny program wymiany Erasmus, z którego rocznie korzysta 200 tys. studentów, a Komisja Europejska przeznacza na ten cel ponad 400 mln euro rocznie). Europejskie uczelnie miały podnieść swoją konkurencyjność na globalnym rynku i dzięki temu przyciągać najlepszych studentów z całego świata. Stopniowe dochodzenie do stworzenia europejskiego obszaru szkolnictwa i wiedzy zaplanowano na 11 lat. Jak mało którą reformę zainicjowaną przez polityków, proces boloński udało się technicznie wdrożyć w wyznaczonym terminie, chociaż w zakresie jakości i efektywności kształcenia w takich krajach jak Polska pozostaje jeszcze wiele do zrobienia.

Studenci wybierają USA

Studentów zagranicznych przyciąga niski koszt pobytu w państwie docelowym i wysoka jakość kształcenia w wybranej przez niego uczelni, najczęściej potwierdzona przez uznane międzynarodowe rankingi i akredytacje. Od lat największym eksporterem usług edukacyjnych są Stany Zjednoczone. Setki świetnych uniwersytetów amerykańskich przyciągają rocznie miliony studentów z całego świata. Mimo że większość szkół wyższych to uczelnie prywatne, o najbardziej utalentowanych przyjezdnych szczególnie zabiega rząd federalny, który promuje studia i pobyty naukowe w USA za pośrednictwem 400 centrów informacyjnych na świecie. W ramach 243 programów do USA przyjeżdża rocznie ponad 2,7 mln zagranicznych studentów, praktykantów i naukowców, na co rząd przeznacza 1,8 miliarda dolarów (według raportu rocznego agencji IAWG). Dodatkowo 350 tys. osób rocznie otrzymuje wizę J-1, żeby indywidualnie podjąć studia w prywatnej uczelni amerykańskiej. Rząd oblicza, że studenci-obcokrajowcy zostawiają w USA 6 mld dolarów rocznie. Numerem dwa w eksporcie edukacji wyższej jest Wielka Brytania, dzięki której jeszcze przed deklaracją bolońską Europa przyciągała wielu zagranicznych studentów. Według OECD z ponad 3 mln studentów na świecie studiujących poza własnym krajem 20 proc. wybiera USA, ale aż 12 proc. właśnie Wielką Brytanię. Przyjeżdżający na Wyspy Brytyjskie wydają na czesne 2,9 mld funtów rocznie, czyli ponad 10 proc. brytyjskiego budżetu szkolnictwa wyższego, i niemal drugie tyle na pokrycie kosztów pobytu. Owszem, po Bolonii liczba przyjezdnych wyraźnie wzrosła, także dzięki zachętom finansowym ze strony rządu, który dopłaca do czesnego dla cudzoziemców. Jakość studiujących cudzoziemców jest jednak wyraźnie niższa, a ogólny poziom brytyjskich uniwersytetów spada, co można zauważyć przy porównaniu rankingów szanghajskich z 2003 i 2011 roku.

Azja też stawia na edukację

Kiedy ministrowie edukacji państw europejskich obradowali w Bolonii, pewnie mieli nadzieję, że Europa przyciągnie najlepsze umysły z Azji i Ameryki Południowej, jak dotąd czyniły to Stany Zjednoczone. Nie przewidzieli tylko, że te regiony również postawią na edukację wyższą i w tym samym okresie ostatnich dziesięciu lat ich uczelnie przebojem wejdą do światowej czołówki. Dziś w pierwszej pięćdziesiątce rankingu szanghajskiego jest osiem chińskich uczelni, trzy z Indii i jedna z Indonezji, których wcześniej wcale na tej liście nie było. Wśród 53 najlepszych uczelni biznesowych, które mają trzy główne akredytacje międzynarodowe (AACSB, AMB i EQUIS), jest osiem uczelni z Ameryki Południowej i cztery z Chin (nawiasem mówiąc, jest wśród nich także Akademia Leona Koźmińskiego jako jedyna z Polski i z tej części Europy). Koszty utrzymania w Chinach albo w Peru są na tyle atrakcyjne, że najlepsze uczelnie w tych regionach przyciągają często bardzo utalentowanych, a niekoniecznie bogatych słuchaczy. Nie sposób nie wspomnieć o Australii, której rząd zachęca cudzoziemców nie tylko do studiów, ale też do pozostania na stałe w tym kraju po zakończeniu edukacji. Studenci z krajów arabskich też mają wybór – zamiast przyjeżdżać do Europy, wybierają najlepsze uczelnie w Emiratach Arabskich czy Katarze. Zwłaszcza że mogą tam studiować na uczelniach amerykańskich, które skutecznie zostały zachęcone do uruchomienia tam swoich kampusów. Rodziny islamskie niechętnie widzą swoich potomków wyjeżdżających na studia do krajów, gdzie przedstawiciele ich religii nie są mile widziani i gdzie młodzież jest narażona na inwazyjne oddziaływanie – ich zdaniem – destrukcyjnej kultury Zachodu. W tym kontekście europejska edukacja nie tylko nie zyskała przewagi konkurencyjnej, ale też sporo straciła. Uczelnie starej Europy doświadczają co najwyżej inwazji młodych turystów z całego świata w niewielkim stopniu zainteresowanych nauką. I to jest swego rodzaju porażka Bolonii.

Ograniczone kształcenie

Drugą klęską jest spadek poziomu edukacji uniwersyteckiej, za co odpowiada trójstopniowy system studiów. System stworzył możliwość kontynuowania nauki – po uzyskaniu licencjatu z jednego kierunku – na zupełnie innym kierunku. Absolwent etnologii z dyplomem licencjata zapisuje się na dwuletnie studia magisterskie z finansów i rachunkowości i oczywiście nie daje sobie rady. Dyskomfort odczuwają zarówno wykładowcy, jak i inni studenci po licencjatach z obszaru finansów lub rachunkowości. Tylko nieliczne kierunki obroniły się przed takim podziałem (np. prawo) i mają pięcioletni tok studiów magisterskich prowadzonych w systemie ciągłym. W systemie bolońskim każdy poziom edukacji wyższej ma przypisane poziomy wiedzy, umiejętności i kompetencji sklasyfikowane w europejskich ramach kwalifikacji (ERK). Zmiana dziedziny po licencjacie wymaga jednak wskoczenia na czwarty poziom z ominięciem trzech pierwszych, co nie jest możliwe. Ramy kwalifikacji – zarówno europejskie, jak i w ślad za nim krajowe – stworzono za późno, bo to do nich powinno się dopasować system, a stało się odwrotnie. Ramy powstają dopiero teraz, kiedy organizacyjnie system boloński już funkcjonuje. Żeby w jakimś stopniu wypełnić ERK, uniwersytety europejskie na własną prośbę ograniczyły kształcenie na poziomie wyższym do niezbędnego minimum programowego, co pozwala jako tako rachującym słuchaczom pozyskać dyplom uczelni biznesowej. Prawdziwą edukację, pełne poszukiwań i wyzwań kształcenie z zachętą do ciągłego doskonalenia zamieniliśmy na szkoły zawodowe, które wypuszczają na rynek pracy sprawnych pracowników, aczkolwiek z pewnym deficytem kulturowym i naukowym. Tyle że oni mają stanąć na globalnym rynku pracy oko w oko z prawdziwymi tygrysami z azjatyckich uczelni i niezłomnymi jankesami z amerykańskich. Pytanie: czy dadzą sobie radę?

Bunt młodych

Z uwagą obserwuję buntujących się młodych ludzi, którzy wychodzą na place Aten, Madrytu czy Londynu. Widząc w Polsce młodych kasjerów w supermarketach, zadaję sobie to samo pytanie: ilu z nich ma skończone wyższe studia? Mimo woli zostali wsadzeni na minę, wierząc, że sam dyplom wyższej uczelni zapewni im lepszą przyszłość? Może kiedyś tak się stanie, ale oni dziś oczekują spełnienia obietnic o pracy i karierze zawodowej. Tymczasem nie mają ani wystarczającej wiedzy, ani umiejętności z żadnej konkretnej dziedziny. Trudno się dziwić, że rynek pracy nie ma dla nich ambitnych ofert. Europejskie rządy też się nie troszczą o ludzi wykształconych, bo mają dość zmartwień z bezrobotnymi robotnikami zwalnianymi z kopalń i fabryk, z rolnikami zagrożonymi utratą dochodów w wyniku klęsk żywiołowych. Młodzi, wykształceni powinni być elitą, a nie zagrożeniem dla społeczeństwa. Dziś są możliwości, aby każdy sam sobie precyzyjnie zaplanował swoją edukację i karierę. Nawet jeśli w ramach systemu bolońskiego można zmienić kierunek studiów po licencjacie, lepiej dalej się doskonalić w jednej profesji, a jeśli wybierać inne studia – to w miarę możliwości komplementarne z pierwszymi. Zwiększamy wówczas szansę na bycie lepszym specjalistą. Czas zaoszczędzony na nadrabianiu braku wiedzy podstawowej z nowej dziedziny wybranej jako studia magisterskie lepiej zapełnić rozwojem osobistym, czytaniem wartościowej literatury, aktywnym odbiorem kultury. Będąc dobrym specjalistą w pewnej dziedzinie (to zapewniały pięcioletnie studia prowadzone w systemie ciągłym) można się dalej doskonalić, podejmując studia doktoranckie z myślą o pracy naukowej albo specjalistyczne podyplomowe. Z systemem bolońskim da się żyć, a nawet z niego skorzystać, byle podporządkować go swoim planom i ambicjom, a nie odwrotnie.

Autor jest rektorem Akademii Leona Koźmińskiego

System boloński, który wprowadził trzystopniowe studia – trzyletnie licencjackie lub inżynierskie, dwuletnie magisterskie i czteroletnie doktoranckie znakomicie działa w krajach starej Europy, dla których jest on naturalną ewolucją obowiązującego systemu edukacji wyższej. Niestety, Polsce i krajom, które później dołączyły do zjednoczonej Europy, nie przynosi on na razie zamierzonych efektów.

Młodzi absolwenci polskich uczelni nie mają ani wystarczającej wiedzy, ani umiejętności z żadnej konkretnej dziedziny. Trudno się dziwić, że rynek pracy nie ma dla nich ambitnych ofert

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Jan Romanowski: PSL nie musiał poprzeć Hołowni. Trzecia Droga powinna wreszcie wziąć rozwód
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA