Wcielenie zła, obsesyjny wyznawca teorii spiskowych, paranoiczny poszukiwacz szpiegów i agentów, zwolennik przypisania Rosjanom dokonania zamachu 10 kwietnia 2010 r. – taki obraz Antoniego Macierewicza tworzą politycy obozu rządzącego oraz sprzyjających mu mediów.
W tym wizerunku Macierewicz, w dawnych czasach bliski współpracownik obecnego prezydenta, jest trochę straszny, trochę śmieszny, a może raczej groteskowy. Nikt poważny nie może przecież nawet myśleć tego, o czym on mówi głośno... A z drugiej strony jest groźny, bo te niebezpieczne poglądy przekuwa na rzeczywiste działania.
Dlatego pierwszym urzędnikiem, jakiego zwolnił po objęciu władzy były minister obrony Bogdan Klich, był właśnie Macierewicz. Szef MON wystąpił o to do premiera natychmiast po nominacji. Przy włączonych kamerach, by efekt był silniejszy.
Tak zdefiniowany przeciwnik wydaje się niegroźny. Można go przecież zignorować lub wyśmiać. „Z zasady staram się nie komentować słów pana Macierewicza" – stwierdził ostatnio w jednym z wywiadów Jerzy Miller, były szef MSWiA i przewodniczący komisji badającej katastrofę smoleńską.
Politycy koalicji i znaczna część mediów wyśmiewali amerykański wyjazd Antoniego Macierewicza i Anny Fotygi, gdy w Waszyngtonie szukali oni wsparcia dla wszczęcia międzynarodowego śledztwa w sprawie katastrofy. Drwiono też z kierowanego przez niego parlamentarnego zespołu, który ma wyjaśnić, co się stało 10 kwietnia na lotnisku Siewiernyj. Macierewicz został sklasyfikowany jako postać z kreskówki, która – mimo podejmowanych prób podjęcia walki – i tak zawsze na koniec zostanie ograna i poniżona przez pozytywnego bohatera.