Przez kilka miesięcy po tragedii smoleńskiej na Krakowskim Przedmieściu oglądaliśmy niepokojąco znajome sceny polskiego dramatu (te narodowe, zaduszne z cmentarnym krzyżem w centrum i te nie-boskie z lokajstwem Pankracego w roli głównej). W bezpośrednim kontekście katastrofy – niestety nie na deskach sceny – zderzyły się dwa przeciwstawne żywioły polskiej historii – siły powagi i niepowagi, bytu i niebytu, roszczenia do formy i bezkształtnej miazgi.
Lawa i krzyż
Każdy, kto po katastrofie przychodził na Krakowskie pamiętał o zniczach. Codziennie na chodnikach i jezdni pojawiały się nowe i naprawdę trudno było uciec od skojarzeń z Dziadami – wyglądało to tak, jakby spod pękniętej skorupy wylewały się świeże języki lawy. Bez reżyserów, spin doktorów, bez krytycznych artystów, bez patosu, bez szczególnie poetycznych intencji, tak trochę bezwiednie – inscenizowano metaforę. Nic nie pomagało, ani barierki, ani gaszenie, ani nawet miejskie służby od wywożenia niewypalonych lampek. Lawa i krzyż.
Po raz trzeci za naszej pamięci światła rozlały się po ulicach. Tak było – na wielką skalę – w czasie żałoby po śmierci Jana Pawła II, tak było po śmierci panny S., kiedy krzyże z kwiatów układały na ulicach starsze panie, których wtedy jeszcze nikt nie nazywał moherami, i teraz znowu – zresztą w tych samych, jak widać bardzo tektonicznych okolicach miasta. Kiedy wylewa się lawa, to znaczy, że wspólnota polityczna wyrwała się z drzemki i że już nie ma żartów, bo znów myślimy o tym, co podstawowe: o wolności, solidarności, wierze, słowem – o tym, kim jesteśmy, skąd pochodzimy i dokąd zmierzamy (O file Faidre, poi de kai pothen?).
Teraz myśleliśmy o państwie – jasne, o różnych rzeczach, ale czuło się, że właśnie to była myśl główna: myśleliśmy o tym, że zamieniono je w coś marnego, obrzydliwego, że odebrano mu powagę, że zanim je na dobre zbudowano, już je popsuto.
Szybka i brutalna lekcja
Katastrofa odsłoniła nędzę niepoważnego państwa i przypomniała (na przekór wszystkim urzędowym optymistom) o naszej dziwnej, niepewnej kondycji narodu nieustannie balansującego na granicy bytu i niebytu – narodu, którego może nie być.