Po kolejnych obchodach 11 listopada, podczas których doszło do – niewielkich w porównaniu z ubiegłym rokiem, ale spektakularnych i odnotowanych za granicą – burd chuliganów z policją, część polityków z prawej strony wydaje się dostrzegać zagrożenia, jakie niesie sojusz z nacjonalistyczną i radykalną ekstremą. Dwóch wpływowych polityków PiS zdecydowanie się od narodowców odcięło.
Pierwszy zrobił to wiceszef partii Mariusz Kamiński (były szef Centralnego Biura Antykorupcyjnego), mówiąc w jednym z wywiadów, że PiS nie interesuje współpraca z ONR i Młodzieżą Wszechpolską. – Na razie są to jakieś skrajne, niezbyt duże organizacje, które przy okazji tego marszu się nagłaśniają – mówił w Polsat News.
Nacjonaliści nie wzbudzają zainteresowania również wśród młodszych posłów PiS. ONR-em zachwycony nie jest Przemysław Wipler. – To jest odwoływanie się do kompletnie archaicznej i szkodliwej ideologii (…). To są ludzie, którzy w tym, co mówią, w tym, co mają w swoich dokumentach programowych, są mi głęboko obcy. Jestem republikaninem, wolnościowcem – zastrzegał w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”. Dobrze, że kilku posłów PiS zauważyło zagrożenie, jakie niosą alianse z radykałami. Trzeba jednak dodać: szkoda, że tak późno.
Starzy druhowie
Trudno mieć pretensje do kilkudziesięciu tysięcy patriotycznie nastawionych Polaków, którzy zdecydowali się uczestniczyć w marszu organizowanym przez ONR i MW, zarzucając im wszystkim sympatie skrajnie nacjonalistyczne. Zapewne ich motywacja była następująca – ponieważ politycznie daleko im do prezydenta Bronisława Komorowskiego, postanowili iść na konkurencyjny marsz.
Trudniej wytłumaczyć zachowanie polityków, szczególnie posłów, którzy swą obecnością na manifestacji sygnowanej przez organizacje radykalne w pewnej mierze autoryzują ich poglądy, zachowania i postawy. Parlamentarzysta idący w marszu, który kończy się odezwą o obalenie republiki okrągłego stołu i powieszenie winnych za ostatnie 20 lat, w pewnym sensie staje się odpowiedzialny za wciąganie ekstremizmu do politycznego centrum.