Sandor Needleman, jeden z bohaterów prozy Woody'ego Allena, twierdził, że "stanowczo woli kremację od pogrzebania, a jedno i drugie od weekendu z panią Needleman". Tę głęboko praktyczną obserwację należałoby dać do przemyślenia uczestnikom debaty na temat sześciolatków w szkole.
By rozpocząć naukę, lepiej mieć 6 czy może 7 wiosen? W teorii można być "za" albo „przeciw" tej umownej bądź co bądź granicy. W praktyce tymczasem i jedno, i drugie jest siebie warte, ale i tak wszystko będzie lepsze niż chaos, jaki fundują nam ostatnio panie z resortu oświaty.
Państwowa, nie publiczna
Dyskusja o 6-latkach dotyka sedna problemu, ale tylko w sposób pośredni. Kluczowe jest bowiem to, że wciąż nie mamy edukacji publicznej, lecz państwową. Mamy monopol gminnych organów oświatowych – podlegają im podstawówki, do których chodzi ponad 90 proc. uczniów.
Referendum nie byłoby konieczne, a emocje wokół 6-latków nie musiałyby sięgnąć takiego poziomu, gdybyśmy mieli system publiczny – taki jak w krajach z rozwiniętą edukacją, np. w Holandii, krajach skandynawskich, w Niemczech czy w Wielkiej Brytanii.
Z jednej strony, trudno negować argumenty za przyspieszeniem szkolnego startu. Obowiązek szkolny maluchów jest standardem w Europie. Z drugiej zaś – przy dużym tempie i skali zmian trudno się dziwić wrażliwości rodziców pierwszaków. Głosy protestu wynikają ze złej procedury wdrażania zmian, z niedostatków logistycznych, organizacyjnych i programowych.