Sądząc po ekscesach dzisiejszej politpoprawności, można by rzec, że zapędziła się w tej kwestii trochę za daleko (a przestrzegał profesor Kołakowski w „Złudzeniach uniwersalizmu kulturowego"!), ale początek był wspaniały. Garstka misjonarzy, etnografów i jurystów, od św. Franciszka Ksawerego po Monteskiusza i Bronisława Malinowskiego, na różne sposoby przekonywała europejskich zadufków, że te na pozór śmieszne ludy, ze swoimi alfabetami i muszelkami, to bliźni; i że nasze tużurki i białe kołnierzyki wcale nie czynią nas nadludźmi.

Wspominam na ten szlachetny czas, obserwując dokonania polskich publicystów, którym tak łatwo przychodzi fatalna jednostronność. Zaczynają prawidłowo, od obsadzenia się w najbardziej wskazanej dla dziennikarza roli bezstronnego obserwatora. Wzdychają nad trwającą w Polsce zimną wojną domową, nad zaciekłością skłóconych obozów politycznych, które przyrównują do „plemion" – po czym ze zwinnością zwiadowcy Irokezów skaczą na kark przedstawiciela jednego z tych plemion – zawsze jednego! – i przyszpilają go do ziemi.

Zwięzły, lecz przez to plastyczny przykład takiej postawy daje rozmowa z Wojciechem Maziarskim w najnowszym „Newsweeku". Rozmowa ważna zresztą i dramatyczna, poświęcona innym kwestiom niż polityka, na zakończenie której jednak znany publicysta, niczym w anegdocie o przeprawiającym się przez rzekę skorpionie, musi, po prostu musi, rytualnie westchnąć: „w mediach w kółko dyskutujemy o pięciu tematach, które się sprowadzają do piętnastu nazwisk z dwóch skłóconych obozów politycznych". Po czym – w tym samym akapicie! – dodaje, że ma „fantastyczne poczucie, że są w życiu rzeczy, o których warto rozmawiać. I że sfera publiczna nie ogranicza się do Smoleńska, brzozy i Macierewicza". Wreszcie wyznaje: „Pracując nad książką, poczułem, jakbym z tej glinianki wypłynął na szerokie morze. Zrozumiałem, że to u moich bohaterów jest prawdziwe życie, a nie na Krakowskim Przedmieściu dziesiątego każdego miesiąca".

Szanowny panie redaktorze, tropicielu dzikich szczepów: naprawdę nie natknął się pan nigdy na członków drugiego plemienia – tych, którzy są w stanie rozmawiać wyłącznie o wzroście prezesa znienawidzonej partii, świętować jedynie otwarcia kolejnych boisk? Podpowiem panu: można ich poznać po tym, że mantrują „Smoleńsk, brzoza, Macierewicz", w magicznej nadziei, że w ten sposób, osinowym kołkiem drwiny, uporali się ze wszystkimi niemałymi problemami Polski, ze wszystkimi pytaniami opozycji. Proszę się rozejrzeć, może się okazać, że pański szałas badacza otoczony jest wręcz ich śladami. Że stoi w sercu ich wioski.