Wyniki zbliżających się wyborów do Parlamentu Europejskiego stanowią zagadkę i wyzwanie nie tylko dla kandydatów i ich komitetów wyborczych, ale także dla ośrodków badania opinii społecznej, które starają się z wyprzedzeniem wskazać rzeczywisty stopień poparcia poszczególnych partii. Próba prognozowania wyniku wyborczego, w tym liczby mandatów przysługujących zwycięskim partiom na podstawie wykonywanych regularnie sondaży, nie jest jednak sprawą łatwą. Potwierdzają to doświadczenia z poprzednich wyborów do europarlamentu w czerwcu 2009 r.
W ostatnich przed ciszą wyborczą sondażach opublikowanych wówczas w trzech dziennikach: „Gazecie Wyborczej" (na podstawie badania PBS-DGA), „Rzeczpospolitej" (GfK Polonia) i „Dzienniku" (Homo Homini) średnie poparcie dla PO wynosiło 51,1 proc., co okazało się aż o 6,7 pkt proc. zawyżonym szacunkiem w stosunku do rzeczywistego wyniku uzyskanego w dniu wyborów.
Z kolei niedoszacowanie w tych samych badaniach popularności kandydatów PiS wyniosło 2,3 pkt proc. Jak widać, podejmowane obecnie próby przewidywania wyniku wyborów na podstawie uśrednionych ocen z sondaży kilku ośrodków badawczych nie byłyby w stanie zniwelować błędów w wyborach z 2009 r. Błędy te bowiem miały charakter systematyczny, a nie losowy.
Odmowy ?respondentów
Czy coś się w tym względzie zmieniło w ostatnich pięciu latach? Moim zdaniem główne trudności w sporządzeniu precyzyjnej prognozy pozostały niezmienione, chociaż są też oznaki pozytywnej ewolucji w stosowanych procedurach badawczych.
Najważniejszą trudnością jest niska w naszym kraju frekwencja w wyborach do Parlamentu Europejskiego – 21 proc. w 2004 r. oraz 24,5 proc. w 2009 r. Gdyby więc idealistycznie wyobrazić sobie, że którejś z pracowni udało się wylosować w pełni reprezentatywną próbę respondentów, pozbawioną odmów oraz osób niezdecydowanych, na kogo zagłosują, to i tak ogromnym wyzwaniem pozostaje wskazanie, którzy z nich pójdą do urn 25 maja, a którzy nie.