Przypomnijmy tylko, że za teorię spiskową jeszcze kilkadziesiąt lat temu uznawano związek między paleniem papierosów a prawdopodobieństwem zachorowania na raka, a jeszcze wcześniej istnienie mafii, grup przestępczych posiadających wpływy w strukturach władzy. Zupełnie osobną kategorię stanowią teorie wyolbrzymiane – takie, którymi w danym momencie próbuje się tłumaczyć niemal całe zło tego świata. Do tej ostatniej kategorii należy twierdzenie o wszechobejmującym wpływie rosyjskich służb na kondycję zachodnich demokracji.

Na platformie streamingowej HBO można od kilku dni obejrzeć czterogodzinny film dokumentalny „Agenci chaosu". Jego twórcy próbują nas przekonać, że rosyjski wywiad jest tak genialny, iż wybrał Amerykanom w 2016 roku prezydenta, a jednocześnie upośledzony do tego stopnia, że na każdym kroku zostawiał odciski umazanych dżemem palców. HBO obraża nie tylko inteligencję swoich abonentów; nieobecnym, choć w rzeczywistości głównym bohaterem ich produkcji są służby amerykańskie. A przepraszam, w pewnym momencie waszyngtońska urzędniczka (za kadencji Obamy) twierdzi, że w 2016 roku zabrakło ochrony kontrwywiadowczej, ponieważ cała uwaga skupiła się na wojnie w Syrii. Panowie, to się nie dodaje.

Wygląda na to, że Zachód odrabia spóźnioną lekcję z okresu zimnej wojny, kiedy to z uporem maniaka nie dostrzegał wiatru ze wschodu. Oczywiście, że i teraz rosyjskie służby prowadzą działania dezinformacyjne. Ale wystarczy na chwilę wyjść ze swojej bańki, poczytać to, co na ich temat pisali m.in. starszy kolega w szpiegowskim fachu Władimira Putina Anatolij Golicyn czy Rosjanin w służbie francuskiego kontrwywiadu Vladimir Volkoff, żeby zrozumieć, że dezinformacja jest sztuką złożoną i skomplikowaną. Przypomina chirurgiczną operację, w której chodzi o to, żeby zostawić jak najmniej szwów. Tymczasem HBO próbuje nas przekonać, że to mechanizm o konstrukcji cepa. Zabójczo skutecznego, choć zrobionego z plastiku.