„Pamiętacie moje ekspoze? Mówiłam, że z tego szczytu nie przyjedziemy z dodatkowymi obciążeniami. I, rzeczywiście, nie ma dodatkowych obciążeń!" – znieczulenie gryzącym czadem zaaplikowano nam profilaktycznie, nim przewaliły się z hukiem kolejne, punkt po punkcie, katastrofalne dla kraju rezultaty szczytu klimatycznego. Na długo zanim szczęki poddanych wróciły do pozycji anatomicznej. Jednak, kiedy mówi się do narodu, który w sobotę ma łykend i grilla, w niedzielę konkursy piosenkarskie i outlety, zatem w poniedziałek ze świeżo zresetowanym umysłem może na nowo zająć się kłopotami z imperium Rydzyka, to chodzi o to, żeby w ogóle cokolwiek powiedzieć „bele sempatycznie". Znaczy się, po imieniu, jak do kumpli, bele co, bele pewnie i głośno. Kariera to nie Caritas.
Najgęściej zaszczycani „tykaniem" kumple z telewizji polecieli do Brukseli, żeby skręcić na tamtejszym korytarzu scenki trzymające naród w nadziei, że coś drgnie w kanale. Nie takie to pewnie proste upolować całą migawkę, na której, załóżmy, frontmenka priwislinskiego kraju, wita się w miarę niehałaśliwie i niezbyt desperacko przynajmniej z panią premier Litwy. Jednostkom przebojowym udaje się wprawdzie nieraz upolować także jakiś dobrotliwy, zagraniczny uśmiech w stronę priwislinskiej delegatury, nigdy jednak w tych przebogatych materiałach nie słyszymy merytorycznego, rozumnego bąknięcia na rzecz naszego, urągającego prawdzie i sprawiedliwości położenia. Oko kamery skłonne jest raczej dostrzegać niezłe szpilki negocjatorki polskiego życia i śmierci.
Na nasze nieszczęście, brukselskie derby wszystkich o wszystko to nie wyścigi furmanek z sianem. Dla zatarcia wrażenia, za pomocą „informacyjnych", telewizyjnych fleszy, z brukselskiego korytarza dostaje się więc ludowi co rusz „tykanie", jako to w krainie władców miłościwych, szczerych i kumpelskich. Dziarskie hasła typu: Trzymajcie za mnie kciuki! Bo na „ty" mówi się ludowi, gdy jest się władzą prostolinijną, życzliwą, szczerą, naszą. Władza chciwie chłonie wiedzę pijar od osobistego spin doktora, nawet gdy sama jest lekarką, a nie takim prawdziwym spin doktorem. Stąd właśnie wie, że taką narzuconą fraternizację, czyli spoufalanie się, fachowcy określają „skróceniem dystansu".
W telewizji skracanie dystansu wypada super, jest więc konikiem spin doktorów i wisienką ich oferty dla władzy. Żywym dowodem owych szopek jest sprawa obrzucenia „frajerami" własnego elektoratu przez ministra Sawickiego, które wszechstronnie oblatana premierka tłumaczyła fachowo, jako „skrócenie dystansu". Nota bene, dystans pomiędzy władzą a ludem jednak więc istnieje i to w niebagatelnej skali, gdyż można go tylko zaledwie skrócić. Z tym ostatnim zgadzam się w całej rozciągłości, bo przecież nie każdy lud sobie życzy, żeby tykał go bele przygłup, a w dodatku takie obcesowe tykanie beznadziejnie brzmi. Abstrahując już od oceny kultury bycia lansującego się polityka.
Triki skracania dystansu trenowane na ludzie polskim nie sprawdziły się na partnerach szczytu w Brukseli. Polska ekipa mogła w tym czasie spokojnie wyprawić się po medal do Peru i też by stykło. Ale czy to tak trudno przyjąć raz na zawsze, że jak Frau Aniela sobie coś postanowi, to po grzyba się wyrywać, bo nie tędy droga na króla Europy?