Że też akurat mnie, Przejmuszce, musiało się to przydarzyć! Przed Bożym Narodzeniem – świętem wyjątkowo przecież rodzinnym – boleśnie spotkałem ludzi samotnych i nieszczęśliwych, ponieważ opuszczonych przez własne rodzone dzieci. Nie potrafiłem im pomóc. Wydaje mi się teraz, że bywają nie tylko źli rodzice, lecz także złe dzieci.
Czwarte przykazanie Dekalogu mówi jasno: „Czcij ojca swego i matkę swoją". Bez względu na wysiłki postępowych egzegetów – nie „córkę swoją i swego syna". Ale dziś wolałbym pisać świecko – choć w kategoriach, nazwijmy ją, ekonomii moralnej.
Powołanie do życia i późniejsze wieloletnie wychowywanie dzieci jest najstarszą ludzką inwestycją społeczną – wypadkową biologicznych instynktów oraz tysięcy lat kultury, którą rodzice otrzymują od swoich rodziców i od swojego środowiska. Perspektywa inwestycyjnych zysków jest wprawdzie tak samo naturalna i oczywista jak perspektywa własnej śmierci, lecz również tak samo podświadoma i odległa.
Przed poczęciem dzieci i podczas opiekowania się nimi (przyjmijmy umownie, że chodzi o pierwsze 20-25 lat) dzieci tylko się kocha. Nie traktuje się ich jak lokaty i o żadnych zyskach nigdy się nie myśli. Taka bezmyślność jest spowodowana również – przypuszczam – dobrym stanem zdrowotno-materialnym statystycznych rodziców, którzy w momencie opuszczenia domu przez statystyczne dzieci mają około 45-50 lat; dla rodziców zaczyna się wtedy tzw. drugie życie.
Modelowo, to drugie życie trwa mniej więcej następne 20-25 lat i charakteryzuje się przede wszystkim odrębnością dzieci i rodziców. Bezpośrednie (fizyczne) spotkania rodziców z dziećmi odbywają się raczej rzadko, choć z bardzo różną (indywidualną) częstością i intensywnością. Podobne rozrzedzenie dotyczy kontaktów duchowych, jednak z zachowaniem pewnego ważnego minimum łączności (w XXI wieku: telefon, skajp, e-mail, SMS) oraz przy posiadaniu pewnego ważnego minimum wzajemnej, stale aktualizowanej wiedzy o sobie.