Łukasz Warzecha: Złudzenie o wielkiej Polsce

Nie da się zbudować kolosa na papierowych fundamentach. Przerost ambicji kończy się tragicznie.

Publikacja: 22.03.2022 21:00

Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki podczas wizyty w Kijowie

Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki podczas wizyty w Kijowie

Foto: PAP/ ANDRZEJ LANGE

Polska musi podjąć ryzyko i uchwycić dziejowy moment, który się właśnie zaczął, nawet jeśli oznacza to dla nas wielkie koszty i ryzyko. Ostatecznie nam się to opłaci, ponieważ z rozgrywanego staniemy się rozgrywającym, liderem naszej części Europy. Na zawsze skończy się problem z naszym „niedostatecznym” statusem, a przy okazji raz na zawsze pożegnamy się z wiszącą nad nami jak miecz Damoklesa rosyjską groźbą.

Tak mniej więcej wygląda rozumowanie zwolenników ofensywnego podejścia do obecnego międzynarodowego kryzysu, których można by też złośliwie określić jako obóz „wielkiej Polski”. Politycznie to głównie krąg jastrzębi PiS, choć nie wyłącznie. Tą wizją wydaje się zafascynowanych również wielu umiarkowanych, konserwatywnych publicystów. Prąd emocji porwał ogromną część elity.

Owszem, to jest wizja nęcąca. Niestety, jest też bardzo złudna, a nawet szkodliwa, bo całkowicie nierealistyczna.

Pierwsza kwestia to truizm, ale wymienić go trzeba: niepewność biegu wypadków. Jako dogmat przyjmuje się, że z wojny Rosji z Ukrainą wyniknie bardzo głębokie przewartościowanie systemu międzynarodowego, na którym Polska skorzysta, tak jak skorzystała na I wojnie światowej. Nie jest to jednak pewne. To prawda, trudno sobie wyobrazić, żeby sprawy z czasem powróciły całkowicie w swoje dawne koleiny, choćby dlatego, że czeka nas przynajmniej kilka lat bardzo głębokiego kryzysu gospodarczego, który może zburzyć dotychczasowe stosunki społeczne, a który zaczął się jeszcze przed rosyjskim atakiem. Jego konsekwencje tylko go wzmocniły.

Lecz w relacjach między państwami to wcale ostatecznie nie musi być rewolucja. Można sobie wyobrazić scenariusz, w którym Putina zastępuje przywódca zawierający w sprawie Ukrainy kompromis, pod warunkiem zniesienia większości sankcji i przywrócenia względnie normalnych relacji z Zachodem. Być może nie spotkałoby się to z przychylną reakcją Waszyngtonu, który rękami Ukraińców (a może i chętnie Polaków?) realizuje swój interes na wschodzie Europy. Ale USA to jedno, a Berlin, Rzym i Paryż – coś całkiem innego.

W tej sytuacji Polska, gdyby podtrzymywała swoje wojownicze stanowisko, stałaby się ponownie pariasem oskarżanym o antyrosyjskie uprzedzenia. Gdyby zaś Niemcy parły nadal do realizacji swojej wizji sfederalizowanej Europy, utrzymywanie przez Warszawę obecnego kursu mogłoby prowadzić do pogłębiającego się pęknięcia w UE. Pytanie, jak wówczas zachowałyby się inne kraje naszego regionu. Co do reakcji Węgier nie ma już chyba wątpliwości: Viktor Orbán po raz kolejny okazał się pozbawionym emocji pragmatykiem. Dla romantyków ze środowiska „Gazety Polskiej”, od dawna organizujących wyjazdy bratniej przyjaźni na Węgry, to musi być nielichy szok poznawczy.

Scenariusz załagodzenia sporu na linii Rosja–Europa Zachodnia jest realny szczególnie wobec stanowiska Turcji i Chin, a te kraje mają wpływ na to, co się w Rosji wydarzy. Scenariusz, jak się wydaje, przez zwolenników obozu „wielkiej Polski” nie uwzględniany.

Atakuje jak szczur

„Jastrzębie” chcą jak najgłębszego zaangażowania w wojnę, z wejściem NATO do Ukrainy włącznie, co w praktyce oznacza otwarty konflikt z Rosją. Wydają się całkowicie ślepi, gdy patrzą na mapę, z której jasno przecież wynika, jaki będzie pierwszy kierunek odwetu w razie wejścia Zachodu do wojny. Wzmianki o ogromnym ryzyku, wynikającym z przyparcia do muru Putina, dysponującego przecież bronią niekonwencjonalną, kwitują frazesami: że trzeba być odważnym, że lepiej teraz, nie później (nieprawda – lepiej później, bo to daje czas na przygotowanie się), że Putina trzeba wykończyć, gdy jest osłabiony. Najwyraźniej umknęła im opowiadana przez rosyjskiego prezydenta historyjka z dzieciństwa, kiedy to zagoniony w róg w piwnicy wielki szczur zaczął go w końcu atakować. Tak właśnie może się zachować Putin: im jest bardziej osłabiony, tym może mieć większą skłonność do sięgnięcia po środki ostateczne. Ze straszliwymi konsekwencjami dla Polski i Polaków.

Od kryzysu do kryzysu

Ewentualnie – to w łagodniejszej wersji – „jastrzębie” mają nadzieję, że cele uda się osiągnąć bez tego ostatniego kroku, ale że Polska tak czy owak odegra w nowym rozdaniu wielką rolę za sprawą swojego ponadprzeciętnego zaangażowania, w tym akcji takich jak wyprawa kijowska czy propozycja „misji pokojowej NATO” Jarosława Kaczyńskiego. W tym myśleniu odbija się problem Polski: za duzi na status małego państwa, za mali na status regionalnego mocarstwa.

Te mrzonki rozbiją się jednak o problem przez frakcję asertywną niedostrzegany: żeby zawalczyć o bardziej podmiotowy status w nawet bardzo sprzyjających okolicznościach, trzeba mieć państwo sprawne, w miarę bogate i poukładane. Po sześciu ponad latach rządów PiS żaden z tych punktów nie jest spełniony. Wręcz przeciwnie.

Ulubioną metodą Kaczyńskiego na rządzenie zawsze była jazda na grzbiecie fali – od kryzysu do kryzysu. Tam, gdzie w grę wchodziło spokojne układanie państwa i jego instytucji, Kaczyński zwyczajnie się nudził. Nie radził sobie i nie radził sobie jego obóz. Dziś widać to bardziej niż kiedykolwiek, choć pozory są inne. Polacy mogą być dumni, bo poradziliśmy sobie z ogromną falą uchodźców. Ale czy na pewno?

W dobrze zorganizowanym państwie obywatele pomagaliby państwu – bo faktycznie taka pomoc, gdy w ciągu niespełna miesiąca przez granicę przejeżdżają dwa miliony ludzi, byłaby wszędzie niezbędna. W Polsce jednak obywatele państwo wyręczyli, a gdy teraz przychodzi czas, żeby to ono wzięło na siebie ciężar, zaczynają się problemy, na razie jeszcze zmiatane pod dywan.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Kto mądrze pomaga, dwa razy pomaga

Przyznanie uchodźcom uprawnień identycznych jak mają Polacy na nieokreślenie długi czas to przy dwóch milionach osób koszt 24 mld zł. Skąd te pieniądze wziąć w warunkach szalejącej inflacji – na razie nie wiadomo. Słyszymy ciągle o obietnicach sowitych dotacji z USA, Japonii, w jakimś stopniu z UE, ale wciąż są to tylko obietnice. Nic się jak dotąd nie zmaterializowało. Rządzący milczą na temat zaawansowania rozmów w tej sprawie. Pojawiają się niepokojące wieści, że polski rząd w ogóle nie podjął negocjacji z Brukselą na temat formalnego uruchomienia relokacji w ramach tzw. mechanizmu solidarności.

Rzeczywistość skrzeczy

W szkołach, do których według Ministerstwa Edukacji może się zgłosić 700 tys. ukraińskich dzieci, trwa pospolite ruszenie, paniczne poszukiwanie nauczycieli, dołączanie do regularnych klas dzieci z Ukrainy, które nic z lekcji nie rozumieją. Nie wiadomo, jak ministerstwo wyobraża sobie kolejny rok szkolny, szczególnie w liceach, gdzie zwłaszcza w większych miastach konkurencja jest dramatyczna i liczą się pojedyncze punkty na egzaminie ósmoklasisty. Jak w ten system mają wejść ukraińscy uczniowie – nie wiadomo. Nikt też nie wspomina o przyznaniu samorządom jako organom prowadzącym szkoły dodatkowych pieniędzy.

Nie wiadomo, na jakich zasadach Ukraińcy mieliby w Polsce zapłacić podatki, skoro mają mieć możliwość wykonywania pracy – a przecież takie jest chyba założenie, że właśnie w podatkach częściowo zwrócą się nasze koszty związane z opieką nad uchodźcami. Czy ktoś to jednak kalkulował? Nie słyszałem.

Wszystko to dzieje się w sytuacji, gdy już sam premier zaczyna zapowiadać stagflację – złowieszcze połączenie stagnacji gospodarczej z wysoką inflacją. W tych warunkach tworzone są kolejne fundusze, praktycznie poza parlamentarną kontrolą wydatków: fundusz na pomoc uchodźcom i potężny Fundusz Wsparcia Sił Zbrojnych, mający pomóc w realizacji ustawy o obronie ojczyzny. Trudno powiedzieć, czy ktokolwiek ma jeszcze kontrolę nad wydatkami państwa. Można odnieść wrażenie, że zniknęły jakiekolwiek hamulce i w ogóle przestano się liczyć z powiększaniem długu publicznego, tak jakby wojna, której przecież nie jesteśmy stroną, sprawiła, że prawa ekonomii przestały działać. Nie słychać za to nic o uwolnieniu przedsiębiorczości. O rezygnacji z Polskiego Ładu, o wprowadzeniu radykalnych uproszczeń w prowadzeniu działalności gospodarczej.

Bardzo niepokojąco brzmią słowa Jarosława Kaczyńskiego, który podczas uroczystości podpisania ustawy o obronie ojczyzny stwierdził, że obronności muszą być teraz podporządkowane wszystkie inne sprawy. Słowa teoretycznie słuszne, ale w kontekście praktyki obecnych rządów zapowiadające katastrofę. Oznaczają bowiem tyle, że wszystko ma zostać zaakceptowane – najdalej idące ograniczenia wolności, osobistej czy gospodarczej, nowe poziomy inwigilacji obywateli, gigantyczne obciążenia fiskalne czy zadłużanie państwa w nieskończoność – bo wszystko to usprawiedliwia obronność. Na to zgody być nie może.

Zwolennicy narracji o „wielkiej Polsce” marzą o byciu liderem w naszej części Europy i jednym z rozgrywających w UE w nowej rzeczywistości. Taką rolę może jednak odgrywać jedynie państwo, które radzi sobie na co dzień. Jak radzi sobie Polska? Pierwszy z brzegu przykład: niewygodny i nieracjonalny system opłat za państwowe autostrady, czyli e-toll. Chcemy porządkować na nowo Europę i świat, a nie umiemy stworzyć dobrze działającej aplikacji do płacenia za drogi? To tylko jeden z setek przykładów. Polska administracja właśnie składa się pod naporem uchodźców. Może uda się nadać wszystkim chętnym numery PESEL, ale kosztem obsługi Polaków, co już widzi każdy, kto próbuje w większym mieście załatwić urzędową sprawę.

Przyjemnie się pisze o Polsce w nowym porządku, używając pompatycznie brzmiących fraz. Ale rzeczywistość skrzeczy. Nie da się zbudować kolosa, kiedy jego fundamenty nie są nawet gliniane, ale papierowe. Niestety, przerost ambicji i ich realizacja za wszelką cenę będzie mieć w takiej sytuacji tragiczne skutki: im cięższa nadbudowa, tym szybciej papierowe fundamenty się zawalą, a z nimi cała konstrukcja.

Autor jest publicystą „Do Rzeczy"

Polska musi podjąć ryzyko i uchwycić dziejowy moment, który się właśnie zaczął, nawet jeśli oznacza to dla nas wielkie koszty i ryzyko. Ostatecznie nam się to opłaci, ponieważ z rozgrywanego staniemy się rozgrywającym, liderem naszej części Europy. Na zawsze skończy się problem z naszym „niedostatecznym” statusem, a przy okazji raz na zawsze pożegnamy się z wiszącą nad nami jak miecz Damoklesa rosyjską groźbą.

Tak mniej więcej wygląda rozumowanie zwolenników ofensywnego podejścia do obecnego międzynarodowego kryzysu, których można by też złośliwie określić jako obóz „wielkiej Polski”. Politycznie to głównie krąg jastrzębi PiS, choć nie wyłącznie. Tą wizją wydaje się zafascynowanych również wielu umiarkowanych, konserwatywnych publicystów. Prąd emocji porwał ogromną część elity.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
analizy
PiS, przyjaźniąc się z przyjacielem Putina, może przegrać wybory europejskie
analizy
Aleksander Łukaszenko i jego oblężona twierdza. Dyktator izoluje i zastrasza
Opinie polityczno - społeczne
Piotr Arak: Po 20 latach w UE musimy nauczyć się budować koalicje
Opinie polityczno - społeczne
Przemysław Prekiel: Krótka ławka Lewicy
Opinie polityczno - społeczne
Dubravka Šuica: Przemoc wobec dzieci może kosztować gospodarkę nawet 8 proc. światowego PKB