Według oficjalnych danych liczba eutanazji przeprowadzanych w Holandii systematycznie spada – o ile w 2000 r. stanowiły one 4 proc. wszystkich zgonów, o tyle pięć lat później już tylko 2 proc. Problem polega jednak na tym, że w tym samym czasie wzrosła gwałtownie liczba tzw. sedacji terminalnych.
Trzy lata temu, kiedy kręciliśmy film dokumentalny o tym procederze, opowiadał nam o tego rodzaju praktykach dr Pieter Admiraal zwany ojcem chrzestnym eutanazji w Holandii. Sam przyznawał, że oficjalne dane dotyczące eutanazji są znacznie zaniżone, gdyż wielu lekarzy stosuje tzw. sedację terminalną. Polega to na tym, że pacjentowi podaje się podwyższone dawki morfiny, a następnie przestaje się go karmić i poić. Po kilku dniach chory umiera z głodu lub odwodnienia, ale ponieważ jest odurzony narkotykami, nie wie, że umiera, i nie jest w stanie zareagować.
Doktor Admiraal wyjaśnił nam, że większość lekarzy wybiera ten sposób uśmiercania pacjentów, gdyż nie muszą dopełniać wielu biurokratycznych formalności wymaganych w przypadku oficjalnie zgłoszonej eutanazji. Proceder pozbawiania ludzi życia przez lekarzy nasila się więc, choć w statystykach słabnie.
Wykładnia...
Na tym przykładzie widać, jak oficjalna wykładnia holenderskiego prawa eutanazyjnego rozmija się z rzeczywistością. Na łamach "Rzeczpospolitej" 13 marca w tekście "Mity o holenderskiej eutanazji" ambasador tego kraju w Polsce Marnix Krop pisał: "Przepisy holenderskiego prawa chronią pacjentów. Nie dopuszczają możliwości podejmowania decyzji o wykonaniu eutanazji przez lekarza za plecami pacjenta. Ani rodzina, ani ubezpieczyciel, ani nikt inny poza samym pacjentem nie może wnioskować o eutanazję".
Dyplomata podkreślał: "Podstawowym kryterium jest wielokrotna, wyraźna i świadoma prośba chorego o skrócenie jego cierpienia wypowiedziana z własnej woli. (…) Krótko mówiąc, jeśli pacjent nie chce, to nikt go nie zmusi do przerwania swego życia".