Kontrowersje związane z osobą obecnego ministra sprawiedliwości, a ściślej rzecz ujmując – z jego adwokacką przeszłością, oraz oskarżenia opozycji dotyczące rzekomego konfliktu interesów to problem, który można różnie interpretować. Ja, jako obywatel, nie czuję się specjalnie zagrożony tym, że Zbigniew Ćwiąkalski ma taką, a nie inną przeszłość zawodową.
Zapewne jednak dla wielu wyborców PiS, specyficznie pojmujących funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości, fakt, że obecny minister był czyimś adwokatem, oznacza automatycznie, iż należy on do układu. W tym kontekście fakt ten może być pretekstem do ataku na cały rząd. Dla Prawa i Sprawiedliwości zaś stać się argumentem, dzięki któremu partia ta może zacząć odrabiać powyborcze straty. Jeżeli jednak ktoś choć trochę rozumie, na czym polega współczesne sądownictwo i praworządność, ten szczególnych obaw mieć nie powinien.
Wydaje się, że z perspektywy formalnoprawnej minister Ćwiąkalski zrobił wszystko, co możliwe, aby oddzielić swą poprzednią działalność zawodową od obecnej funkcji: wycofał swoje nazwisko z listy adwokatów, a także z nazwy kancelarii.
Poza tym trudno przecież oczekiwać, by na ministra sprawiedliwości powoływano prawnika, który byłby zupełnie nieznany i który w przeszłości nigdy nie bronił nikogo o wątpliwej reputacji. Nawiasem mówiąc, piękno systemu państwa prawa i demokracji polega na tym, że nawet najgorszy przestępca, łotr i drań może liczyć na poradę prawną i obronę przed sądem.
Większość społeczeństwa hołduje jednak takiej szkole myślenia – swego rodzaju ziobrologii stosowanej – zgodnie z którą kandydatem na ministra powinien być człowiek do szpiku kości czysty i przejrzysty, który nigdy w życiu nie miał do czynienia z przejawami zła społecznego. To ta naiwność – by nie powiedzieć infantylność – prowadzi do krucjat, nierespektowania procedur prawnych i szeryfopodobnemu wymiarowi sprawiedliwości.