Książka historyków IPN Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka, o której tyle się ostatnio mówi, przypomina mi dobrze skonstruowany akt oskarżenia, podobny do tych, jakie wielokrotnie czytałem w latach 60. czy 70.
To nie jest praca historyczna, to nie są naukowcy. To są ludzie, którzy aspirują do roli prokuratorów – chcą oskarżyć. Wszystkie najmniejsze nawet wątpliwości zinterpretowali na niekorzyść oskarżonego, czyli Lecha Wałęsy.
Już z tych fragmentów publikacji, które czytałem w „Rzeczpospolitej” i w innych gazetach, a także w Internecie widać wyraźnie, że są one oparte na bardzo wątpliwych przesłankach. Owszem, jeśli z góry się założy, że Lech Wałęsa był agentem, to wszystko pięknie składa się w spójną całość. Ale obowiązkiem każdego historyka, każdego badacza naukowego jest choćby próba przyjęcia założenia, że mogło być inaczej, niż nam się wydaje. I sprawdzenie, czy jeśli założymy, że Lech Wałęsa agentem nie był, to czy nasze przesłanki nadal będą tak pewne i wiarygodne?
Niestety, kiedy słucham jednego z recenzentów tej książki prof. Andrzeja Zybertowicza, który mówi, że publikacja ta wyjaśnia nam zachowanie Wałęsy w latach 90., to mam wrażenie, że tak brzmi teza tej publikacji. I że od początku głównym celem tej książki było tę tezę udowodnić i udokumentować.
Bo gdyby książka Cenckiewicza i Gontarczyka miała być rzetelną publikacją historyczną, to tyle samo miejsca co Wałęsie powinna poświęcić jego otoczeniu, ogólnej sytuacji robotników w Gdańsku w roku 1970, atmosferze, w jakiej ci ludzie żyli, nieustannie zagrożeni aresztowaniem, fałszywymi oskarżeniami, nawet morderstwem. Pominięcie tego świadczy po prostu o złej woli tych młodych badaczy, a także, co gorsza, o istotnych brakach warsztatowych. W tym przypadku te dwa czynniki nałożyły się na siebie i powstała taka, a nie inna publikacja.