Spór o to, czy rozsyłanie przez partie swoim członkom instrukcji, co mają mówić w mediach, kompromituje je, czy też świadczy o profesjonalizmie, jest sporem chybionym. Rzecz polega na tym, że takie instrukcje powstają i są wysyłane (choć gdy robi to nie jakaś partyjna komórka, lecz Kancelaria Premiera, mamy do czynienia z ewidentnym nadużyciem; ale to osobna kwestia), lecz na tym, co one zawierają.
Swego czasu współuczestniczyłem w czymś podobnym w Stanach Zjednoczonych jako stażysta w departamencie komunikacji krajowego komitetu kongresowego Partii Republikańskiej (NRCC), choć oczywiście mój wkład był marginalny. Do obowiązków mojego wydziału należało zaopatrzenie każdego republikańskiego kongresmana codziennie rano w dwa materiały.
Pierwszym był zbiór artykułów ze wszystkich dostępnych gazet dotyczących partii i bieżącej polityki, drugim odpowiednik owych ściągawek, o których tak dużo się u nas ostatnio mówi. Mimo podobnej funkcji materiał ten (w 1995 roku rozsyłany jeszcze w formie papierowej, dziś na pewno zmienił się w internetowy newsletter) wyglądał zupełnie inaczej – był to zbiór cytatów ważnych działaczy partii dotyczących najgłośniej aktualnie dyskutowanych kwestii (np. jak Newt Gingrich argumentował na niedawnym spotkaniu ideę „weta liniowego”) oraz opinii cenionych w partii ekspertów; po te ostatnie dzwoniło się np. do Alvina Tofflera oraz George’a Gildera.
A zatem nie instrukcja, co należy mówić, bo tego nikt kongresmanowi USA nie ma prawa narzucać, ani stanowisko partii, bo w amerykańskim systemie politycznym nic takiego nie istnieje, tylko merytoryczna pomoc, bryk z argumentami, z których kongresman mógł korzystać wedle swego uznania.
[srodtytul]Profesjonalna forma z siermiężną treścią[/srodtytul]