Ściągawki, czyli patologia polskiej polityki

Na zewnątrz mamy pozory profesjonalizacji polskiej polityki. Pod spodem zaś trwa ta sama prostacka nawalanka, jaką cechowało się życie wewnętrzne nieboszczki PZPR – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 21.07.2008 03:12

Ściągawki, czyli patologia polskiej polityki

Foto: Rzeczpospolita

Spór o to, czy rozsyłanie przez partie swoim członkom instrukcji, co mają mówić w mediach, kompromituje je, czy też świadczy o profesjonalizmie, jest sporem chybionym. Rzecz polega na tym, że takie instrukcje powstają i są wysyłane (choć gdy robi to nie jakaś partyjna komórka, lecz Kancelaria Premiera, mamy do czynienia z ewidentnym nadużyciem; ale to osobna kwestia), lecz na tym, co one zawierają.

Swego czasu współuczestniczyłem w czymś podobnym w Stanach Zjednoczonych jako stażysta w departamencie komunikacji krajowego komitetu kongresowego Partii Republikańskiej (NRCC), choć oczywiście mój wkład był marginalny. Do obowiązków mojego wydziału należało zaopatrzenie każdego republikańskiego kongresmana codziennie rano w dwa materiały.

Pierwszym był zbiór artykułów ze wszystkich dostępnych gazet dotyczących partii i bieżącej polityki, drugim odpowiednik owych ściągawek, o których tak dużo się u nas ostatnio mówi. Mimo podobnej funkcji materiał ten (w 1995 roku rozsyłany jeszcze w formie papierowej, dziś na pewno zmienił się w internetowy newsletter) wyglądał zupełnie inaczej – był to zbiór cytatów ważnych działaczy partii dotyczących najgłośniej aktualnie dyskutowanych kwestii (np. jak Newt Gingrich argumentował na niedawnym spotkaniu ideę „weta liniowego”) oraz opinii cenionych w partii ekspertów; po te ostatnie dzwoniło się np. do Alvina Tofflera oraz George’a Gildera.

A zatem nie instrukcja, co należy mówić, bo tego nikt kongresmanowi USA nie ma prawa narzucać, ani stanowisko partii, bo w amerykańskim systemie politycznym nic takiego nie istnieje, tylko merytoryczna pomoc, bryk z argumentami, z których kongresman mógł korzystać wedle swego uznania.

[srodtytul]Profesjonalna forma z siermiężną treścią[/srodtytul]

Nie wyobrażam sobie, co by się działo, gdyby ktoś rozesłał członkom Kongresu: „przy każdej okazji przypominać o romansach Clintona i nazywać go śliskim bubkiem”. Prawdopodobnie jeszcze tego samego dnia szef departamentu komunikacji zostałby zwolniony jako osoba w oczywisty sposób niekompetentna.

Pomijając to, co stanowi specyfikę amerykańskich partii, czyli brak kierownictwa w naszym rozumieniu, nie sądzę, aby podobne materiały produkowane przez partie zachodnioeuropejskie różniły się w zasadniczym punkcie: materiały przygotowywane przez partię to pomoc dla mniej eksponowanych polityków, a nie zbiór poleceń i konkretnych zdań, które mają rozpowszechniać.

Na tym tle widać, jak ujawnione niedawno ściągawki PO – i w mniejszym stopniu ujawniane swego czasu podobne materiały PiS – stanowią wypełnienie ściągniętej z Zachodu profesjonalnej formy siermiężną treścią, która tam byłaby całkowicie nie do pomyślenia.

Wpisuje się to w ogólną tendencję. Na zewnątrz mamy pozory profesjonalizacji polskiej polityki: błyszczące foldery, reżyserowane konwencje, telebimy, baloniki, chorągiewki, sztaby doradców od PR. Pod tym pozorem westernizacji trwa zaś ta sama prostacka nawalanka, to samo: kto kogo pcha lub holuje, kto pod kim wisi i kto kogo z kim, koniec końców, wydudka, jakim cechowało się życie wewnętrzne nieboszczki PZPR.

[srodtytul]Partyjni żołnierze[/srodtytul]

Komentatorzy, w większości życzliwi Platformie (w tej liczbie także ci, którzy wcześniej wyszydzali „instrukcje medialne” PiS), przeważnie wekslowali problem na kwestie estetyczne. Na różne sposoby wyrażano niesmak, iż PO traktuje swoich posłów jak idiotów, którym trzeba literalnie od A do Z podpowiedzieć każde słowo. Takie postawienie sprawy sprowadza ją do kategorii błędów czy nadgorliwości ludzi premiera i pozwala nie dostrzec – ewentualnie przekonująco udawać, że się nie dostrzega – istoty problemu.

Otóż trzeba powiedzieć bardzo stanowczo: posyłając swych ludzi do mediów z tak szczegółowymi instrukcjami, PO bynajmniej nie traktuje ich jak idiotów. Podobnie jak nie traktuje swych żołnierzy jak idiotów sztab, który wydaje poszczególnym pododdziałom szczegółowe rozkazy, w jakim kierunku i z jaką szybkością mają się poruszać, jaką rubież osiągnąć, a jakiej nie przekraczać. Żołnierze są po to, żeby wykonywać każdy swoją cząstkę zadania; ogólny obraz operacji, na który się ich wysiłki złożą, zna tylko dowódca i nie ma powodu, żeby dzielił się tą wiedzą z podwładnymi.

Sens demaskowania przez media partyjnych ściągawek leży w tym właśnie, że ich zawartość bardzo wyraźnie pokazuje, czym w istocie jest w Polsce twór nazywany partią polityczną. Bynajmniej nie jest partią w sensie zachodnim – czyli nie jest organizmem, który umożliwia społeczeństwu organizowanie się dla celów wspólnotowych, pozwala mu artykułować swoje polityczne potrzeby, odzwierciedla istniejące różnice poglądów, interesów i postaw życiowych, pozwalając je przełożyć w demokratycznej grze na mniej więcej znośny dla wszystkich kompromis, jakim jest ostatecznie polityka demokratycznego państwa. Jest właśnie swego rodzaju wojskiem, którego zadaniem jest wygranie wojny – w znacznym stopniu wojny propagandowej.

[srodtytul]Wbijanie gwoździ[/srodtytul]

Propaganda zaś, jak trafnie zauważył już szef gierkowskiego Radiokomitetu, przypomina wbijanie gwoździ: aby była skuteczna, należy skupić się na kilku prostych tezach i te proste tezy wbijać ludziom do głów przy każdej możliwej okazji. Wszelka finezja jest przy tym nie tylko zbędna, ale wręcz niewskazana, bo rozwadnia przekaz i osłabia jego siłę.Pomiędzy czasami propagandy sukcesu a obecnymi istnieje oczywiście poważna różnica: mamy do czynienia z ogromnym rozmnożeniem mediów. Ale wynika z tego tyle tylko, że dla skutecznej propagandy partia musi mieć więcej funkcjonariuszy przemawiających tym samym głosem. Wtedy przekaz płynący do obywatela z różnych stron pozostaje spójny – gwóźdź zostanie wbity bez względu na to, czy obywatel słucha tego czy innego radia, zagląda do którejś ze stacji telewizyjnych albo korzysta z portalu.Sławomir Nowak nie dlatego „formatuje” wypowiedzi szeregowych posłów PO, że nie wierzy, by mieli oni dość rozumu, aby samodzielnie znaleźć sensowne odpowiedzi na pytania dziennikarzy, ale dlatego, żeby wszyscy mówili to samo, to, co ma dotrzeć do ludzi, nie rozdrabniając propagandowego przekazu na niepotrzebne dygresje.

[srodtytul]Instytucje wzajemnego wsparcia[/srodtytul]

Porównanie partii z wojskiem nie jest jedynym możliwym. Podczas radiowej dyskusji na ten temat zaproszony dziennikarz stwierdził, iż jemu polskie partie kojarzą się raczej z firmami, w których od strategii i wszelkich decyzji jest zarząd, a szeregowi posłowie mają od do wykonywać polecenia, bo za posłuszeństwo mają profity, a za nieposłuszeństwo mogą wylecieć (a nie każdy jest na tyle sprytny i sprawny, by przejść na lepsze stanowisko do firmy konkurencyjnej).

[wyimek]Posyłając swych ludzi do mediów z tak szczegółowymi instrukcjami, PO nie traktuje ich jak idiotów. Podobnie jak swych żołnierzy nie traktuje jak idiotów sztab, który wydaje rozkazy pododdziałom[/wyimek]

Wydaje mi się to równie dobrą metaforą do opisania tego, co zrobiła z polskiej polityki ustawa o finansowaniu partii w połączeniu z proporcjonalną ordynacją z progiem. O tyle może lepszą, iż podkreśla narastającą bezideowość ogółu polityków; o tyle gorszą, iż gubi kontekst maskującej tę bezideowość histerii, której bezustannym podgrzewaniem żywi się polityczny światek.

Ponieważ partie, nie tylko te główne, to przede wszystkim instytucje wzajemnego popierania się, wielkie agencje pracy załatwiające posady poplecznikom, kumplom, krewnym, kochankom i tak dalej, dla odróżnienia się muszą intensyfikować propagandę demonizującą i delegitymizującą przeciwnika. Politycy PiS nie próbują więc ukrywać, że Platforma to dla nich banda sprzedajnych złodziei kelnerujących obcym wywiadom i rodzimym oligarchom oraz mafii, politycy PO zaś malują Jarosława Kaczyńskiego jako żądnego władzy psychopatę, który wraz z pomagierami chce w Polsce zdusić wszelką wolność i narzucić swą dyktaturę.

Taka sytuacja niewiele ma wspólnego z demokracją – ta bowiem zakłada, że wszyscy uczestnicy politycznego sporu uznają wyrok wyborców, na mocy którego partia raz jest w opozycji, raz u władzy. To raczej sytuacja wojny domowej, szczęśliwie toczonej bez użycia broni, w której każda ze stron reprezentuje jedynie słuszną rację. W tej wojnie można się czasem wycofać po przegranej bitwie albo zawrzeć rozejm, ale żadna ze stron nigdy nie przyzna, że przeciwnik ma takie samo jak on prawo do sprawowania władzy.

Dlatego właśnie partyjne ściągawki kojarzą mi się bardziej z rozkazami dla żołnierzy niż z instrukcjami zarządu korporacji dla szeregowych pracowników.

Spór o to, czy rozsyłanie przez partie swoim członkom instrukcji, co mają mówić w mediach, kompromituje je, czy też świadczy o profesjonalizmie, jest sporem chybionym. Rzecz polega na tym, że takie instrukcje powstają i są wysyłane (choć gdy robi to nie jakaś partyjna komórka, lecz Kancelaria Premiera, mamy do czynienia z ewidentnym nadużyciem; ale to osobna kwestia), lecz na tym, co one zawierają.

Swego czasu współuczestniczyłem w czymś podobnym w Stanach Zjednoczonych jako stażysta w departamencie komunikacji krajowego komitetu kongresowego Partii Republikańskiej (NRCC), choć oczywiście mój wkład był marginalny. Do obowiązków mojego wydziału należało zaopatrzenie każdego republikańskiego kongresmana codziennie rano w dwa materiały.

Pozostało 91% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Haszczyński: Walka o atomowe tabu. Pokojowy Nobel trafiony jak rzadko
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Czy naprawdę nie ma Polek, które zasługują na upamiętnienie?
Opinie polityczno - społeczne
Stanisław Strasburger: Europa jako dobre miejsce. Remanent potrzeb
Opinie polityczno - społeczne
W Warszawie zawyją dziś syreny. Dlaczego?
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: Najniższe instynkty Donalda Tuska