Unia może teraz odpowiedzieć Łukaszence: "Sankcje zniesiemy, może kolejne wybory będą demokratyczne…". Tyle że w 2010 roku sytuacja może być już całkiem inna niż dzisiaj. Czy będzie jeszcze o czym mówić?
[srodtytul] Wina unijnych rozmówców [/srodtytul]
Rozmowy na linii UE, rządy krajów unijnych – Białoruś toczyły się od miesięcy. Europejscy politycy, którzy w swoich krajach dbają o opinię wyborców, starają się, żeby wszystko, co czynią, odbywało się na publicznym widoku, w przypadku Białorusi zdecydowali się na nieszczery ruch. Wiele wskazuje na to, że prowadzono rozmowy o tym, jak w wyniku całkowicie niedemokratycznych wyborów wprowadzić do parlamentu Białorusi kilku przedstawicieli opozycji, w praktyce wskazanych przez Łukaszenkę. Były dyrektor sowchozu bardzo szybko zorientował się w słabości partnera i koncertowo ją rozegrał. Kilka dni przez wyborami "przewidywał", że paru przedstawicieli opozycji znajdzie miejsce w białoruskim parlamencie, odrzucał jednak możliwość wpuszczenia do izby któregokolwiek z przywódców opozycji. Szuszkiewicz, Milinkiewicz, Kazulin i inni patrzyli na działania demokratycznego świata ze wzrastającym niezrozumieniem. Jednych z nich władza nie dopuściła do elekcji, przeciw innym wystawiła nieznanych wcześniej działaczy. "Bruksela locuta, causa finta" – zdawali się jednak sądzić i pozostawali bezradni.
Stało się inaczej, niż obiecywano, z opozycji do parlamentu nie wszedł nikt. Dla liderów białoruskiej opozycji paradoksalnie brak zaproszenia od reżimu Łukaszenki jest wybawieniem, zmniejsza podziały w jej łonie i mniej ośmiesza ją na wewnątrzbiałoruskiej arenie. Jednak rezultat wyborów na Białorusi oznacza też, że na oczach białoruskiego społeczeństwa Łukaszenko kolejny raz demonstracyjnie zdezawuował opozycję. Część winy za tę sytuację ponoszą też jego unijni rozmówcy.
Prezydent Białorusi jest teraz wobec UE jak niegrzeczne dziecko, które stawia żądania mamie: "zgódź się, mamo, zachowasz twarz". Jest to dokładnie ta sama sekwencja zdarzeń, jaką znamy z relacji Rosja – UE. Politycy unijni początkowo stawiają żądania, prężą się przed kamerami wobec demokratycznych społeczeństw Europy, potem w zaciszu gabinetu minimalizują oczekiwania, np. do kilku ekonomicznych kwestii. Na końcu dbają już tylko o to, by nie stracić twarzy.