[b][link=http://blog.rp.pl/rybinski/2009/01/18/legion-samozwanczych-cenzorow/]skomentuj na blogu[/link][/b]
Czytam sobie teraz uroczą książkę Marka Twaina "A tramp abroad" ("Włóczęga za granicą"), opis podróży po Europie, przede wszystkim po Niemczech i Szwajcarii, odbytej w 1878 roku. Czytałem tę książkę wiele lat temu, potem gdzieś mi zginęła, teraz sprowadziłem sobie kolejny egzemplarz z USA i usiłuję namówić prezesa "Iskier" Wiesława Uchańskiego do jej wydania. Bo jest to książka, która nigdy nie wyszła po polsku, a szkoda.
Opisy obyczajów, panujących w tamtym czasie w Niemczech są wspaniałe. Przepis na parzenie kawy po niemiecku (długotrwałe tarcie ziarenkiem kawy o kolbę cykorii, a potem gotowanie tej kolby w saganie wrzątku tak długo, aż wszelkie szkodliwe substancje wyparują) to nieśmiertelna satyra. Podobnie jak opisy pojedynków siekających się szablami korporantów na uniwersytetach. Twain szczególnie nie polubił języka niemieckiego i do książki dołączone są appendiksy poświęcone osobliwościom niemczyzny.
[srodtytul]Parteipolitisch[/srodtytul]
Amerykańskiego pisarza irytował zwłaszcza sposób łączenia ze sobą niemieckich rzeczowników i tworzenie w języku nowych bytów. Na przykład kapitan statku na Renie nazywa się Oberrheinschiffartsgesellschaftkapitaen. Strasznie te zbitki słowne złościły Twaina niezwracającego uwagi na fakt, że ta akurat cecha niemieckiego czyni z niego idealny język dla filozofów. Pozwala bowiem nie tylko na tworzenie nowych bytów, ale też na niezwykle precyzyjne określanie rzeczy istniejących realnie.