Bruksela nie boi się eurosceptyków

Rozglądając się po dzisiejszej Europie, dostrzegam raczej zobojętnienie i dystans wobec Unii niż niechęć czy wrogość, która może uskrzydlić eurosceptyków spod znaku Le Pena i Ganleya – przekonuje europoseł PO

Aktualizacja: 26.01.2009 07:56 Publikacja: 25.01.2009 19:34

Bruksela nie boi się eurosceptyków

Foto: Rzeczpospolita

Red

Eurosceptycy wszystkich krajów, łączcie się – zachęca Declan Ganley, milioner z Irlandii rozsławiony utrąceniem traktatu lizbońskiego w swoim kraju. Objeżdża Europę, szuka także zwolenników w Polsce. Ale czy mamy do czynienia z falą eurosceptycyzmu, która może zmienić bieg europejskiej integracji? Nie sądzę.

Jawny sprzeciw wobec Unii Europejskiej ma swoje polityczne przyczółki na Wyspach Brytyjskich i w kontynentalnej Europie, choćby w Austrii. Francuskie i holenderskie „nie!” dla traktatu konstytucyjnego i irlandzkie odrzucenie jego lizbońskiej modyfikacji mówi wiele o nastrojach i nie powinno być lekceważone. Pokazuje sprzeciw wobec niezrozumiałego języka unijnych elit i deficytu demokracji w europejskich instytucjach. Demaskuje lęki zachodnioeuropejskiej opinii publicznej, zanim jeszcze nastroje pogorszył kryzys finansowy.

[wyimek]Unia nie może być adresatem nadmiernych oczekiwań. Inaczej została zaprojektowana, nie jest i nie będzie polityczną federacją i uczy się dopiero, jak radzić sobie z nowymi wyzwaniami[/wyimek]

Jednocześnie mamy świadectwo zaufania do Unii Europejskiej w nowych krajach członkowskich. Nawet na Słowacji, którą eurosceptyczny rząd wprowadził do strefy euro, co dodało Słowakom pewności siebie. Wyjątkiem po naszej stronie są Bułgarzy. Widzą, że skorumpowana władza odbiera im europejską szansę, i czują się upokorzeni sankcjami i upomnieniami ze strony Brukseli.

[srodtytul]Dystans i obojętność[/srodtytul]

Rozglądając się po dzisiejszej Europie, dostrzegam raczej zobojętnienie i dystans wobec Unii Europejskiej. Raczej to, niż niechęć czy wrogość, która może uskrzydlić eurosceptyków spod znaku Le Pena i Ganleya. Wyrazistym świadectwem tego zobojętnienia były złote gody Unii w roku 2007. Obchody 50-lecia traktatów rzymskich były świętem elit. Nie poruszyły Europejczyków, podobnie zresztą jak 10. rocznica euro w styczniu 2009 roku. Ma to swoje obiektywne przyczyny i przyczyny zawinione.

Obiektywną prawidłowością jest wypalenie się dawnych motywów integracji z czasu zabliźniania ran II wojny światowej, a potem zimnej wojny. Zmaterializowana wizja ojców założycieli tworząca obszar pokoju i stabilizacji, który uwolnił miliony Europejczyków od egzystencjalnych lęków, jest nadzwyczajnym osiągnięciem na tle historii Starego Kontynentu.

Lecz w XXI wieku Europa bez granic uzwyczajniła się jako dobro zastane i przez to niedoceniane. Z czasem uzwyczajniła się nawet dla mieszkańców tych krajów, które – jak Grecja, Irlandia, Hiszpania i Portugalia – skorzystały z mechanizmu wyrównywania szans oprzyrządowanego w latach 80. poprzez fundusze kohezyjne.

Spotkanie w roku 2004 zmęczonego reformami, ale pełnego nadziei Wschodu z zazdrosnym o swoje przywileje Zachodem było jednostronnie – z naszej strony – celebrowane. Zabrakło nowego spoiwa, które mogłoby zamienić zimną integrację w ciepłą wspólnotę. Globalizacja jest zbyt abstrakcyjnym motywem zespolenia, by budzić pozytywne emocje. Polski hydraulik stał się symbolem zagrożeń, jakie niesie wspólny rynek usług, dający przewagę tańszym gastarbeiterom z „nowych” krajów.

W nowym traktacie rozpoznano inwazję anglosaskich standardów i atak na tradycyjny, europejski model socjalny. Miarą nieporozumień jest narzekanie na tzw. deficyt demokracji w Unii Europejskiej i zarazem nieufność wobec traktatu lizbońskiego, który zwiększa kompetencje Parlamentu Europejskiego i daje szanse obywatelskim inicjatywom. Tak oto obiektywna potrzeba nowych rozwiązań przegrała w oczach opinii publicznej. Przybyło lęków, Bruksela oddaliła się od ludzi, wyobcowała bardziej niż krajowa polityka.

[srodtytul]Stereotyp rozdętej biurokracji[/srodtytul]

Swój udział w oziębieniu społecznych postaw wobec integracji miała też polityka. Choćby notoryczna skłonność rządzących w różnych krajach do obwiniania Brukseli o niepopularne decyzje. Zwłaszcza takie, które uderzają w przywileje socjalne i gospodarcze grupy interesu. Utarł się potęgowany stereotyp drogiej i marnotrawnej biurokracji.

Faktycznie, eurokraci sporo nagrzeszyli, dopiero od niedawna hamowani w swej radosnej twórczości regulacyjnej. Lecz proporcja kosztów administracyjnych w budżecie UE

(6 mld euro do 120 mld euro) wygląda korzystniej niż w wielu europejskich metropoliach i w budżetach narodowych. Tylko nikt o tym nie wie, a dominuje obiegowa prawda o kosztownej biurokracji. Pada ona na podatny grunt w takim kraju jak Niemcy, które mają za sobą kosztowne zjednoczenie, nieodwzajemnione wdzięcznością w landach wschodnich. Także w innych krajach – płatnikach netto do unijnej kasy, które widzą nową geografię wspólnoty europejskiej, jakże odmienną od realiów ostatniego ćwierćwiecza XX wieku, gdy był to klub bogatych krajów, zmierzający do unii gospodarczej i walutowej.

Wizerunku Unii Europejskiej nie ocieplają nowe wyzwania, jakie spadły na nas na przełomie 2008 i 2009 roku. Głęboki kryzys finansowy, niepokój o dostawy gazu z Rosji, wojna na Bliskim Wschodzie, a wcześniej konflikt w Gruzji. Skala i ostrość tych problemów sprowadziły na ziemię europejskie elity, zajęte dotąd „ucieczką do przodu”.

Wyrazem tej ucieczki był nowy traktat, zwany europejską konstytucją. Narzucony krajom Europy Środkowo-Wschodniej, które były skoncentrowane na procesie dostosowawczym i niezdolne do poważnej debaty o przyszłym modelu Unii. Zwątpienie, jakie zapanowało w wielu stolicach po francuskim i holenderskim referendum, dokumentuje przesadną wiarę w zbawienną moc nowych instytucji i traktatów jako instrumentu integracji.

[srodtytul]Uczyć się na błędach[/srodtytul]

Sposób, w jaki Unia Europejska reaguje na kryzys gospodarczy i energetyczny, nie budzi entuzjazmu wzdłuż i wszerz Europy. Najmniej tam, gdzie się pojawiły namacalne zagrożenia. Może nawet utwierdzać przekonanie, że Unia nie radzi sobie w obliczu zewnętrznego szoku, nie pomaga mieszkańcom odciętym od dostaw gazu czy pracownikom zagrożonych branż przemysłowych. Obiecująca pożywka dla eurosceptycznej demagogii!

Realnie biorąc, Unia Europejska nie może być adresatem nadmiernych oczekiwań. Inaczej została zaprojektowana, nie jest i nie będzie polityczną federacją i uczy się dopiero – metodą prób i błędów – jak radzić sobie z nowymi wyzwaniami. Zarówno w konfrontacji z kryzysem, jak i w obliczu ukraińsko-rosyjskiej wojny gazowej widać zalążki wspólnotowej reakcji i powściągania egoistycznych zachowań poszczególnych europejskich stolic. Wierzę, że – nawet bez nowego traktatu – urodzą się z tych doświadczeń nowe polityki wspólnotowe.

Najbliższe wybory do Parlamentu Europejskiego będą ważnym testem dla wspólnoty 27 krajów. Obawiam się raczej niskiej frekwencji jako znaku zobojętnienia i nikłej identyfikacji z Unią, aniżeli zwycięskiego szturmu partii antyunijnych. Tak czy owak potrzebny jest namysł nad przyszłością Unii Europejskiej. Wszakże mniej skoncentrowany na instytucjach, a bardziej na zbiorowych emocjach i sposobach odbudowy zaufania – elementarnej więzi mieszkańców Europy z ponadnarodową formą współpracy i wzajemnej asekuracji, która jest tym większą wartością, im większe są globalne zagrożenia.

[i]Janusz Lewandowski jest ekonomistą ze środowiska gdańskich liberałów, politykiem Platformy Obywatelskiej, wiceprzewodniczącym Komisji Budżetowej Parlamentu Europejskiego[/i]

[ramka][b]W opiniach[/b]

[link=http://www.rp.pl/artykul/246848.html]Declan Ganley[/link]

Unię można zmienić tylko od wewnątrz. Jesteśmy jak rycerze, którzy stoją przed żelazną wieżą, i rzucają w nią kamieniami. Aby ją zdobyć, musimy się dostać do środka. Musimy zdobyć Brukselę. 12.01.2009[/ramka]

Eurosceptycy wszystkich krajów, łączcie się – zachęca Declan Ganley, milioner z Irlandii rozsławiony utrąceniem traktatu lizbońskiego w swoim kraju. Objeżdża Europę, szuka także zwolenników w Polsce. Ale czy mamy do czynienia z falą eurosceptycyzmu, która może zmienić bieg europejskiej integracji? Nie sądzę.

Jawny sprzeciw wobec Unii Europejskiej ma swoje polityczne przyczółki na Wyspach Brytyjskich i w kontynentalnej Europie, choćby w Austrii. Francuskie i holenderskie „nie!” dla traktatu konstytucyjnego i irlandzkie odrzucenie jego lizbońskiej modyfikacji mówi wiele o nastrojach i nie powinno być lekceważone. Pokazuje sprzeciw wobec niezrozumiałego języka unijnych elit i deficytu demokracji w europejskich instytucjach. Demaskuje lęki zachodnioeuropejskiej opinii publicznej, zanim jeszcze nastroje pogorszył kryzys finansowy.

Pozostało 89% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?