Donald Tusk na pisowskiej ścieżce

Miało być inaczej. Zupełnie inaczej. I przez jakiś czas Donald Tusk zachowywał się jak sensowny polityk europejskiej klasy. Ale w końcu nie wytrzymał i zszedł na drogę populizmu

Aktualizacja: 09.04.2009 08:06 Publikacja: 08.04.2009 18:47

Jacek Żakowski

Jacek Żakowski

Foto: Fotorzepa/ Rafał Guz

Red

[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/04/08/jacek-zakowski-tusk-na-pisowskiej-sciezce/]skomentuj na blogu[/link][/b]

Wielką mobilizacją, ogólnonarodowym wysiłkiem, zbiorowym rzutem na taśmę półtora roku temu udało się odsunąć PiS od władzy. I bardzo dobrze. Bo niemal pod każdym względem były to najgorsze rządy w 20-letnich dziejach III RP.

Ulga była niemal natychmiastowa. Polityka szczucia znikła, a zaczęła się polityka miłości. W pierwszej chwili – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – atmosfera w Polsce zmieniła się diametralnie. Była to wielka zasługa Donalda Tuska i grupy osób z jego otoczenia. Bo dzięki nim znów żyć się w Polsce chciało. Więc chwała im za to.

[srodtytul]Resztówki po Kaczyńskim[/srodtytul]

Szybko miało się jednak okazać, że zmiana atmosfery nie oznacza nic więcej. Zmiana, której chciał nowy premier, nie obejmowała ani wszystkiego, co zmienić było trzeba, ani nawet tego, co zmienić było można, a tylko to, czego się zachować żadnym sposobem nie dało. W rezultacie żadne zmiany nie zaszły w żadnym z pisowskich flagowców. PO nie odważyła się na rewolucję w mediach publicznych zdeprawowanych przez PiS, LPR i Samoobronę. Nic się nie zmieniło w CBA. Premier konsekwentnie omijał szerokim łukiem IPN. Nie próbował też żadnego wybiegu, by zmienić szefa NBP.

Bastiony poprzedniej władzy pozostały więc zasadniczo nietknięte, chociaż ich działanie, a zwłaszcza kompetencje ich szefów, były przez zwycięską Platformę ostro krytykowane. Od początku wyglądało na to, że PO jest mniej anty-PiS-em, niż to deklarowała w kampanii wyborczej, a zwłaszcza w jej dramatycznej końcówce.

Antypisowscy wyborcy, którym Tusk zawdzięcza zwycięstwo, marudzili i utyskiwali, ale wdzięczność za wybawienie Polski od władzy braci Kaczyńskich, Ziobry, Fotygi, Gosiewskiego, Dorna, Wassermanna, Kurskiego, Giertycha i Leppera była tak ogromna, że mogli Platformie wybaczyć jeszcze więcej. Nikt się na przykład nie upominał o zmianę obowiązującej do dziś groźnej ustawy o zarządzaniu kryzysowym, która umożliwia premierowi wprowadzenie stanu wyjątkowego w dowolnym województwie pod praktycznie dowolnym pretekstem (np. z powodu „zerwania więzi społecznych” – cokolwiek to znaczy). Absurdy ustawy lustracyjnej, które oszczędził Trybunał Konstytucyjny, też pozostały nietknięte.

Mimo nadciągającego kryzysu, widma krachu budżetowego i ryzyka niewypłacalności ZUS nowa koalicja nie zdecydowała się na cofnięcie kosztujących kilkadziesiąt miliardów rocznie prezentów, które PiS zrobiło najbogatszym, znosząc trzeci (40-proc.) stopień skali podatkowej, likwidując podatek od spadków i darowizn oraz zmniejszając składkę rentową w ubezpieczeniach społecznych.

Ostrożność w likwidowaniu resztówek można było wyjaśnić na kilka sposobów. Po pierwsze nowy rząd chciał uniknąć zarzutu, że szuka taniego rewanżu i robi to samo co jego poprzednicy, czyli instrumentalizuje prawo, zmieniając ustawy tylko po to, by przejąć kontrolę nad obsadzonymi wcześniej instytucjami państwa. Po drugie Donald Tusk dopiero po wyborach zabrał się na dobre do przerabiania Platformy z populistycznej partii neoliberalno-neokonserwatywnego skrzydła obozu IV RP w partię nowoczesnego, liberalno-demokratycznego centrum. Zapewne obawiał się wziąć sobie zbyt wiele na głowę, a dobrze rozumiał, jak krótka jest jego partyjna ławka.

W każdym razie z pewnością doskonale rozumiał, że niezwykle trudno byłoby mu tak obsadzić TVP, Polskie Radio, IPN, CBA czy NBP, żeby uniknąć zmasowanej krytyki. Wreszcie poza wyborcami antypisowskimi Platformę poparli przecież jej starzy, przywiązani do IV RP zwolennicy wciąż przeżywający rozczarowanie tym, że nie doszło do stworzenia rządu PO – PiS. Tusk musiał więc uważać, by sieroty po PO – PiS nie odeszły do braci Kaczyńskich.

[srodtytul]Trupy wychodzą z szafy [/srodtytul]

Może były to wszystko trafne kalkulacje, ale Platforma musiała jednak sporo za nie zapłacić. Bo resztówki nie zamierzały się zadowolić samą szansą przetrwania. Chciały istnieć naprawdę. A cena za ich dalsze trwanie okazała się wyższa, niż się Platformie zdawało.

Zanim jeszcze powstał rząd Tuska, IPN wytrącił premierowi jego wunderwaffe, czyli Michała Boniego, który miał być mózgiem nowej władzy. Wprawdzie Boniemu trudno było coś zarzucić poza podpisaniem pod silnym przymusem bezwartościowego świstka, z którego nic nie wynikło, ale w panującej wciąż atmosferze lustracyjnej histerii było to już dość, by zamknąć drogę do ważnej nominacji.

W rezultacie Boni wszedł do rządu dopiero po kilku miesiącach, a konstytucyjnym ministrem został po roku, co mocno zaciążyło na tempie prac i efektywności nowej koalicji.

Zostawiony w MSZ wiceminister Witold Waszczykowski dość szybko okazał się nie tylko niemądry i niekompetentny, ale też nielojalny wobec nowego rządu. Czuł się chyba znacznie mocniej związany z prezydentem i z Amerykanami niż ze swoim szefem, ministrem Sikorskim. Wiele wskazuje, że cicho, ale skutecznie szczuł prezydenta na szefa dyplomacji.

Sikorski zaś nie tylko zostawił Waszczykowskiego w ministerstwie, ale też pozwolił mu dalej prowadzić rozmowy w sprawie tarczy. Intryga Waszczykowskiego doprowadziła do ośmieszenia polskiego planu takiego negocjowania z Amerykanami, żeby nasze korzyści (bateria rakiet Patriot w okolicach Warszawy) były niezależne od tego, czy tarcza (której realność już wtedy była wątpliwa) ostatecznie powstanie.

Były na to szanse, bo Bushowi zależało na podpisaniu umów jeszcze przed wyborami. Presja prezydenta, lobby amerykańskiego obozu neokonserwatywnego i naganianych przez Pałac Prezydencki mediów sprawiła, że umowa została ostatecznie podpisana w gorszej dla Polski formie. Za naszą zgodę nie dostaliśmy żadnego konkretu, tylko mgliste obietnice.

Także CBA prowadziło swój biznes jak zawsze. Dopiero teraz się dowiadujemy o szczegółach akcji mającej skompromitować jednego z twórców PO, prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego, ale już zaczyna być widać, że przeprowadzona została według najgorszych pisowskich standardów. Zaginiony dyktafon oraz skopiowane i przemontowane nagranie stanowiące główny dowód oskarżenia to przecież nowa wersja „gwoździa”, czyli klasyka ziobryzmu zastosowana wcześniej w akcji przeciw Andrzejowi Lepperowi.

Jak zachowywała się TVP pod rządami Andrzeja Urbańskiego, wszyscy dobrze widzieli. Pozory otwarcia (zatrudnienie Hanny i Tomasza Lisów) Urbański równoważył z nawiązką programem Bronisława Wildsteina i kontynuacją wielu równie nieudanych i niepopularnych produkcji oraz utrzymywaniem pisowskiej dominacji w programach informacyjnych. Poważniejsze były jednak konsekwencje pozostawienia w nienaruszonym składzie władz NBP. Dziś dobrze już widać, że źródłem naszych najpoważniejszych problemów są skutki przewartościowania złotego, spowodowanego przez utrzymywanie zbyt wysokich stóp procentowych. Nazbyt wysokie stopy nie tylko bowiem zachęcały do brania kredytów w zagranicznych walutach, ale też przyciągały do Polski kapitał spekulacyjny, który potem gwałtownie odfrunął, powodując załamanie złotówki.

Za złą politykę monetarną trudno jest winić tylko prezesa Skrzypka, bo decyzje podejmuje przecież cała RPP, ale kompetentny prezes z autorytetem zapewne mógł zawczasu rozmiękczyć stanowisko Rady i przyczynić się do osłabienia późniejszego wstrząsu.

[srodtytul]PiS – PO bez granic [/srodtytul]

Bilans polityki trzymania trupów w szafach wydaje się w oczywisty sposób negatywny, choć bardziej dla Polski niż dla samej Platformy i dla premiera Tuska. Trudno jednak orzec, w jakim stopniu jest to wynik mniej czy bardziej błędnych kalkulacji, a w jakim rezultat naturalnych inklinacji mentalnych Platformy. Bo przecież jeszcze niedawno PO i PiS różniły się nieistotnie. Aberracyjna ustawa lustracyjna była na przykład ich wspólnym dziełem. Ziobryzm był wariantem rokitowego szarpania cuglami. Radosław Sikorski równie dobrze pasował do rządów Marcinkiewicza i Tuska. Wildstein, Gilowska czy Kurtyka byli początkowo silnej związani z PO niż z PiS.

Inaczej mówiąc – PiS i PO to były warianty tego samego obozu politycznego, nie ma więc nic dziwnego w tym, że i dziś granica między nimi jest płynna. Problem polega na tym, że w wielu miejscach zaczyna się ona zacierać. Ostatnio widać to coraz lepiej m.in. w polityce zagranicznej. Co prawda PO deklaratywnie zerwała z przeciwskuteczną twardą dyplomacją, ale podobnie jak PiS nie potrafi oderwać polityki zagranicznej od walki wewnętrznej i znów łeb w łeb z PiS ośmiesza nas na arenie międzynarodowej. Nowo-stare otwarcie w polityce zagranicznej zapoczątkowała hucznie histeryczna, kawaleryjska szarża ministra Władysława Bartoszewskiego na Angelę Merkel. Absurdalna waga nadana udziałowi Eriki Steinbach w radzie centrum wysiedleń kosztowała nas poparcie i sympatię wielu sprzyjających nam od lat Niemców. Na szczycie NATO nikt już nie zwrócił uwagi na dziwne zachowanie Polaków nie z tego powodu, że mieściło się w normie, ale wyłącznie dlatego, że Polska stała się „śmiesznym skłóconym krajem” – jak słusznie napisał Bartosz Węglarczyk w „Gazecie Wyborczej” – i niczym już świata nie zdziwi. Tu pewnie trzeba szukać prawdziwej odpowiedzi na często zadawane pytanie, dlaczego nikt nawet nie chciał podjąć poważnej rozmowy o dołączeniu nas do G20. Tam, gdzie decydują się sprawy ważne dla świata, lepiej wystrzegać się obecności dziwaków piszących i realizujących takie negocjacyjne plany jak ten, który ujawnił minister Sikorski albo całkiem poważnie rozważających, czy należy ujawnić notatkę z rozmowy premierów toczonej w cztery oczy. Bliskość rządzącej Platformy do opozycyjnego PiS coraz wyraźniej ujawnia się też w wielu innych miejscach. Minister Czuma z powodzeniem mógłby na przykład zostać zastępcą Ziobry (lub na odwrót). Jego pean na cześć Janusza Kurtyki pokazuje to aż nazbyt dobitnie. Ale podobny wydźwięk miały jego wypowiedzi na temat śledztwa w sprawie Olewników, pracy sądów, prawa do posiadania broni, korporacji prawniczych.

Czuma tym głównie różni się od Ziobry, że wpadł do ministerstwa jak Filip z konopi, więc improwizuje, próbując ad hoc nadać polityczny wyraz swoim nieugruntowanym w głębszej wiedzy poglądom.

[srodtytul]Dalej niż lustracja [/srodtytul]

Jak bliskie jest duchowe powinowactwo jeszcze niedawnych druhów, najlepiej pokazuje jednak przygotowany w Kancelarii Premiera projekt ustawy antykorupcyjnej, odtwarzający tę samą logikę podejrzeń, na której oparta jest ustawa lustracyjna. Z tą tylko różnicą, że tam każdy jest potencjalnym agentem, a tu każdy staje się potencjalnym oszustem, łapówkowiczem, malwersantem, złodziejem. Projekt antykorupcyjny idzie jednak dalej niż prawo lustracyjne. W kręgu urzędowych, rutynowych podejrzeń umieszcza bowiem nie tylko funkcjonariuszy publicznych od samego szczytu (prezydent) do najniższego możliwego szczebla, ale też ich rodziny (nawet nieformalne, ale pozostające „w jednym gospodarstwie domowym”). Przynajmniej milion (a może dwa miliony) osób musiałoby z mocy tej ustawy ujawnić wszystko, co wiąże się z ich sytuacją materialną.

W praktyce oznacza to m.in., że rodziny funkcjonariuszy publicznych nie mogłyby pracować w sektorze prywatnym, gdzie płace są rutynowo objęte tajemnicą służbową. Ponad rok temu Platforma dobrze zaczęła sprawowanie władzy. Porzuciła absurdy IV RP, wyszukała do rządu kilku niezłych fachowców, uspokoiła scenę polityczną. Wyglądało, że po kilku latach politycznego szaleństwa możemy mieć dość racjonalną władzę i politykę. Przez jakiś czas Donald Tusk zachowywał się jak sensowny polityk europejskiej klasy. Ale nie wytrzymał. Z drogi sprawnego rządzenia zawrócił na wyznaczoną przez IV RP prowadzącą donikąd ścieżkę populizmu, który obliczony jest głównie na niszczenie konkurencji i zdobywanie taniego poklasku, a niezbyt przejmuje się publicznym interesem. W polityce jest to bodaj najcięższa – często śmiertelna – choroba. Albo niewybaczalny błąd, za który drogo płacą ci, którzy go popełnili i ci, którzy dali im władzę.

[i]Autor jest publicystą tygodnika "Polityka"[/i]

[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/04/08/jacek-zakowski-tusk-na-pisowskiej-sciezce/]skomentuj na blogu[/link][/b]

Wielką mobilizacją, ogólnonarodowym wysiłkiem, zbiorowym rzutem na taśmę półtora roku temu udało się odsunąć PiS od władzy. I bardzo dobrze. Bo niemal pod każdym względem były to najgorsze rządy w 20-letnich dziejach III RP.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Polityczna intryga wokół AfD
Opinie polityczno - społeczne
Rusłan Szoszyn: Umowa surowcowa Ukrainy z USA. Jak Zełenski chce udobruchać Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Fotka z Donaldem Trumpem – ostatnia szansa na podreperowanie wizerunku Karola Nawrockiego?
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Rosyjskie obozy koncentracyjne
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Donald Trump, mistrz porażki
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne