Komisja Europejska ma niewiele tak wyraźnie określonych zadań, jak dbanie o ekonomiczne bezpieczeństwo Europy. W chwili wybuchu kryzysu zawiodła jednak na całej linii. Zarówno sama Komisja, jak i jej przewodniczący Jose Manuel Barroso praktycznie zapadli się pod ziemię, kiedy notowania na giełdach zaczęły spadać, a banki groziły zamknięciem drzwi. Unijni urzędnicy nie nadążali za wystąpieniami przywódców poszczególnych państw, z których każdy proponował inną strategię. U szczytu kryzysu „Wall Street Journal” napisał: „Już wiemy, jaki jest numer do Europy, to komórka Browna”.
Barroso, zajęty głównie przygotowywaniem gruntu pod ponowną reelekcję, bał się narazić rządom Francji, Niemiec i Wielkiej Brytanii. A widząc konflikt i różnice pomysłów na walkę z kryzysem, usunął się w kąt. Po stronie Komisji i jej licznych ciał eksperckich nie było żadnej znaczącej inicjatywy. Pierwszy listopadowy plan europejskiej odbudowy, o wartości ponad 200 mld euro, to w rzeczywistości lista programów zgłoszonych przez rządy Niemiec i Wielkiej Brytanii. Słabość, brak autorytetu i znaczenia Komisji Europejskiej niewątpliwie przyczyniły się do wzmocnienia eurosceptyków.
Dla wielu oburzające było także to, jak w chwili najgorętszych zmagań z kryzysem, europejscy parlamentarzyści koncentrowali się na ustalaniu swoich płac. To była jedyna skuteczna akcja, jaką Parlamentowi Europejskiemu udało się przeprowadzić w ostatnich miesiącach. Pensja w wysokości 92 tysięcy euro, 50 tysięcy na prowadzenie biura, 298 euro dziennej diety. W marcu, kiedy świat się zastanawiał, ile państw może zbankrutować, deputowani 70-procentową większością przegłosowali, że pozostałe specjalne wydatki europarlamentu należy utrzymać w tajemnicy, żeby nie irytować wyborców.
Widać, nie poskutkowało, skoro dziś w Wielkiej Brytanii eurosceptycy mogą liczyć na 37 proc. głosów. Znajdą się wśród nich konserwatyści, szybko nabierający znaczenia po nieudacznych i pełnych skandali rządach premiera Gordona Browna.
Francuscy nacjonaliści nie odegrają pewnie większej roli w wyborach, ale też w ferworze kampanii zyskują, zamiast tracić. Podobnie jak nacjonaliści holenderscy i duńscy. Imponujący wynik osiągnęła węgierska partia Jobbik – mimo oskarżeń o neofaszyzm może liczyć na 10 proc. głosów. Partia Wielkiej Rumunii, ugrupowanie byłego piłkarza, skrajnego nacjonalisty oskarżanego o porwania i zastraszanie przeciwników politycznych, też przekroczy próg wyborczy.
W największych pod względem elektoratu państwach – Niemczech czy Francji – wrogiem numer jeden są nie tyle wielkie partie rządzące, co cały kapitalizm i politycy kojarzeni z wolnym rynkiem. Głównym rozdającym zatem mogą wcale nie okazać się partie centrystyczne wchodzące w skład Europejskiej Partii Ludowej (EPP).