Kampania w czasach miłości

Nie warto dziś zaczynać dyskusji o spuściźnie Lecha Kaczyńskiego, bo nie mieści się ona w przyjętych przez salon standardach. Ale warto powalczyć, aby kiedyś była ona możliwa – pisze publicysta

Publikacja: 10.05.2010 00:52

Największym wyzwaniem będzie dla Jarosława Kaczyńskiego (na zdjęciu w Sejmie 30 kwietnia br.) przetr

Największym wyzwaniem będzie dla Jarosława Kaczyńskiego (na zdjęciu w Sejmie 30 kwietnia br.) przetrzymanie w spokoju ataków, które lada chwila nastąpią–uważa publicysta

Foto: Fotorzepa, Dominik Pisarek Dominik Pisarek

Sytuację, w jakiej znalazł się dzisiaj Jarosław Kaczyński, można porównać chyba jedynie do tych opisywanych w greckich tragediach lub w cyklu historycznych dramatów Szekspira. Przywódca, w obliczu niewyobrażalnie bolesnej osobistej straty, jest zmuszony wystąpić w roli, której chciał uniknąć i której nie brał pod uwagę. Ma przy tym pełną świadomość tego, że przeciwnik nie uszanuje niczego, w tym jego prywatnego bólu i pamięci o bliskim człowieku. Wie, że on sam będzie atakowany na wszelkie możliwe sposoby i za wszystko.

[wyimek]Nowy dogmat mówi, że rozkwitłe właśnie polsko-rosyjskie uczucie należy teraz pielęgnować za wszelką cenę. Nawet za cenę prawdy o smoleńskiej katastrofie[/wyimek]

[srodtytul]Dyskusyjne poglądy[/srodtytul]

Uwaga metodologiczna: wprowadzam w tym tekście dwa pojęcia normalności. Jest więc „normalność” w sensie normy zachowań, jaką narzuca część elit. Nie ma ona wiele wspólnego z normalnością, czyli rzeczową debatą na argumenty przy wzajemnym szacunku i uznaniu prawa do odmiennych poglądów.

Otóż gdyby polskie życie publiczne funkcjonowało normalnie (bez cudzysłowu), trzeba by postawić kilka ważnych pytań związanych z obecną niezwykłą sytuacją. Jej niezwykłość polega na tym, że punktem odniesienia dla całej kampanii staje się zmarły tragicznie prezydent Rzeczypospolitej. Jarosław Kaczyński, choć właściwie nie wypowiada się na razie publicznie, dał do zrozumienia, że startuje, aby kontynuować dzieło swojego brata. Siłą rzeczy będzie się do niego także musiał odnieść rywal prezesa PiS – Bronisław Komorowski.

W normalnych warunkach musielibyśmy zatem postawić pytanie: jak się odnosić do spuścizny Lecha Kaczyńskiego, tak aby nie wkroczyć w sferę osobistej tragedii jego najbliższych, a jednocześnie skutecznie i w miarę swobodnie dyskutować, debatować, krytykować. Odpowiedź w takich właśnie normalnych warunkach byłaby dość prosta. Lech Kaczyński miał bardzo przemyślane, sprecyzowane i jasne poglądy na wiele dziedzin funkcjonowania państwa – od polityki zagranicznej poprzez gospodarkę po politykę socjalną.

To były poglądy miejscami dyskusyjne, ale zawsze dobrze uzasadnione. Sam prezydent potrafił ich bronić, a każdy, kto go znał, wie, że był też otwarty na dyskusję o nich i obce było mu zajmowanie stanowiska wszechwiedzącego mędrca. Miał oczywiście mocno ugruntowane spojrzenie na kwestię suwerenności państwa lub społecznej sprawiedliwości. Jeśli ktoś wychodził z odmiennych założeń, musiał dochodzić i do odmiennych wniosków.

[srodtytul]Emocjonalny przełom[/srodtytul]

Gdyby zatem debata publiczna, a więc i debata w trakcie kampanii, była w Polsce oparta na normalnych regułach, można by bez problemu oddzielić dyskusję o tych poglądach od dyskusji o osobie. Można by na przykład debatować na temat zasadności przyciągania w orbitę polskich, a tym samym zachodnich wpływów państw w rodzaju Azerbejdżanu czy Gruzji. Można by także rozważać zasadność poglądu, iż państwo powinno pozostawić w swoich rękach znaczną część kluczowych firm i wpływać na ich strategię, czy o wielu innych kwestiach.

Problem w tym, że debata nie jest w Polsce normalna, ale „normalna”. Normę w tym drugim znaczeniu, wziętym w cudzysłów, wyznaczał na przykład Radosław Sikorski, kwitując politykę wschodnią Lecha Kaczyńskiego kpinami z prezydenta „wałęsającego się po górach Kaukazu”, albo Janusz Palikot, ogłaszając, że uważa prezydenta „za chama”. Nie nastąpił wprawdzie jeszcze całkowity powrót do tej poetyki, ale wszystko wskazuje na to, iż bardzo niewiele dzieli nas od tego momentu.

Grzegorz Schetyna, mówiąc o prezydenturze Lecha Kaczyńskiego, oznajmia, że „wszyscy wiedzą, jak było”, Iwona Śledzińska-Katarasińska uprzejmie dziwi się Marcie Kaczyńskiej, że wyraża poparcie dla stryja, ale nie dziwi się wdowie po Jerzym Szmajdzińskim, że wyraża poparcie dla Grzegorza Napieralskiego. Według Władysława Bartoszewskiego odwołanie się do spuścizny zmarłego prezydenta przez jego brata to nekrofilia. Brakuje jeszcze tylko tego, aby Radosław Sikorski z satysfakcją stwierdził, iż oto wataha została dorżnięta.

Do tego dochodzi jednak nowy wątek: swoista „jazda obowiązkowa”, którą muszą z jakichś powodów wykonać wszyscy politycy, dziennikarze i komentatorzy z obozu niechętnego zmarłemu prezydentowi. Ta „jazda obowiązkowa” to na nowo zdefiniowana „polityka miłości”. Ma ona dwa wymiary: międzynarodowy i wewnętrzny. O międzynarodowym wiele już pisano. W skrócie mówiąc, mamy teraz kochać Rosjan, jako i oni nas pokochali po 10 kwietnia, kiedy to – znów sięgając do złotych myśli Radosława Sikorskiego – nastąpił „emocjonalny przełom” w stosunkach pomiędzy elitami obu państw.

Ten program obowiązkowy zakłada, że nowo rozkwitłą polsko-rosyjską miłość należy teraz pielęgnować za wszelką cenę. Nawet za cenę prawdy o smoleńskiej katastrofie. Dlatego domaganie się przejęcia śledztwa przez Polskę, wydania nam czarnych skrzynek oraz pytanie o rozmaite niejasności jest godnym potępienia wichrzycielstwem i „mogłoby wywołać złe wrażenie” – jak to ujął rzecznik rządu Paweł Graś. Spotkałem się nawet z kuriozalną opinią, że zadawanie pytań „obraża naród rosyjski”.

Drugi etap „jazdy obowiązkowej” przedstawiła w tekście w „Gazecie Wyborczej” Katarzyna Kolenda-Zaleska. Zwracając się do publicystów „Rzeczpospolitej”, w mocno patetycznym tonie oskarżyła ich o niszczenie porozumienia narodowego, które tak pięknie zarysowało się po 10 kwietnia. Negatywni bohaterowie tekstu Kolendy-Zaleskiej mieli dokonywać dzieła zniszczenia, przypominając niektórym, jak pokazywali Lecha Kaczyńskiego za życia, oraz domagając się wyjaśnień spraw związanych z katastrofą.

[srodtytul]Pretekst do napaści[/srodtytul]

A jak porozumienie powinno wyglądać? To chyba jasne: niczego nikomu nie należy wypominać, o nic nie pytać, a najlepiej zrezygnować w ogóle z wyrażania własnych poglądów – tak jak powinien był zrobić aktor Marcin Bulski, uwieczniony w filmie Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego. Innymi słowy – porozumienie narodowe powinno się dokonać na warunkach jednej strony.

Jarosław Kaczyński ma zatem przed sobą kampanię, w której będzie atakowany przymusem podwójnej miłości: polsko-rosyjskiej i polsko-polskiej. W obu przypadkach jest to miłość na warunkach drugiej strony: w pierwszym – na warunkach Rosjan, w drugim – na warunkach warszawsko-krakowskiego salonu.

Z punktu widzenia zwolenników owej miłości Jarosław Kaczyński może zrobić cokolwiek – i tak będzie to powodem do krytyki, tej „normalnej”, a nie naprawdę normalnej. Kiedy milczał – dostawało mu się za to, że nie przedstawia swoich planów i programu. Teraz, kiedy w posłaniu do Rosjan odwołał się do koncepcji zmarłego brata, dostanie pewnie za żerowanie na jego śmierci. Jeśli spróbuje dać odpór oskarżeniom – oberwie za dzielenie społeczeństwa. Gdyby zrezygnował na rzecz Bronisława Komorowskiego, miano by mu za złe słabość i chwiejność.

To nie są warunki do prowadzenia normalnej kampanii. Normalnej w zwykłym sensie, czyli takiej, w której prezes PiS mógłby się odnosić do dziedzictwa Lecha Kaczyńskiego, mówić o polityce zagranicznej czy społecznej. Największym wyzwaniem będzie dla Jarosława Kaczyńskiego przetrzymanie w spokoju ataków, które lada chwila nastąpią. Najlepszym wyjściem byłoby dalsze powstrzymywanie się od publicznych wystąpień, bo każde z nich da kolejne preteksty do „normalnych” napaści, niezależnie od tego, co by zawierały.

[srodtytul]Znaczone karty[/srodtytul]

Nie warto grać według „normalnych” reguł, bo przeciwna strona ma nie tylko znaczone karty, ale gdyby zaczęła przegrywać, bez wahania sięgnęłaby po trzymany pod stołem rewolwer. Nadziei na normalną, czytelną grę zaś nie ma.

Czy warto dyskutować o dokonaniach i koncepcjach Lecha Kaczyńskiego? Bardzo warto, bo to by była tak bardzo potrzebna dyskusja o państwie, o tym, co trzeba w nim zmienić, do jakich wzorów się odwołać, jak znaleźć swoje miejsce na mapie. Ale teraz nie warto jej zaczynać, bo taka dyskusja nie mieści się w „normalnych” standardach. Teraz warto powalczyć o to, żeby w ogóle kiedykolwiek była możliwa. Aby się tak stało, nie można dać sobie narzucić nowej polityki miłości.

Sytuację, w jakiej znalazł się dzisiaj Jarosław Kaczyński, można porównać chyba jedynie do tych opisywanych w greckich tragediach lub w cyklu historycznych dramatów Szekspira. Przywódca, w obliczu niewyobrażalnie bolesnej osobistej straty, jest zmuszony wystąpić w roli, której chciał uniknąć i której nie brał pod uwagę. Ma przy tym pełną świadomość tego, że przeciwnik nie uszanuje niczego, w tym jego prywatnego bólu i pamięci o bliskim człowieku. Wie, że on sam będzie atakowany na wszelkie możliwe sposoby i za wszystko.

Pozostało 93% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?