Oczywiście zakaz był, jak zwykle, jednostronny. Dlatego nikogo specjalnie nie zdziwiło, że w czasie debaty telewizyjnej Bronisław Komorowski wspomniał o śmierci Barbary Blidy, a Adam Michnik wzywający do totalnej mobilizacji sił dobra stwierdził bez ogródek, że Blidę zabiła "IV RP". Jak wiadomo, Barbara Blida popełniła samobójstwo. Można jednak odnieść wrażenie, że zamordowali ją osobiście Jarosław Kaczyński i Zbigniew Ziobro, a poseł Ryszard Kalisz daremnie zasłaniał ją swoim ciałem. Jeden trzymał, a drugi strzelał – być może z owego małego pistoleciku, który w swoim czasie Donald Tusk uczynił przedmiotem politycznej deliberacji w Polsce i na świecie.
Gadżetowa propaganda jest, jak wiadomo, specjalnością Platformy, legitymizacyjną podstawą jej władzy. Bardziej abstrakcyjnie wyrażona ta sama opowieść głosi, że do tragicznej śmierci byłej posłanki przyczyniła się atmosfera w kraju – atmosfera podejrzliwości, prześladowań, podsłuchów, które stały się prawdziwą plagą od czasu, gdy Adam Michnik nagrał Lwa Rywina, torując w ten sposób drogę tak rozumianej "IV RP". Niestety, brak jest empirycznego potwierdzenia tej szokującej opowieści, gdyż jedyne jak dotąd udowodnione zaniedbania ABW to to, że nie przeszukano mieszkania i że zatrzymanej nie założono kajdanek oraz pozostawiono ją na chwilę samą.
Samobójstwo przedstawia się niemal jak polityczny mord, by zrazić sympatyzujących z lewicą wyborców do Jarosława Kaczyńskiego, a katastrofę w Smoleńsku – jako rodzaj samobójstwa, by zrzucić z siebie odpowiedzialność. Zgodnie z wbijaną do głowy Polakom interpretacją wydarzeń piloci zignorowali rady wysokiej klasy specjalistów z tej supernowoczesnej wieży kontrolnej, którą możemy od czasu do czasu podziwiać na ekranach telewizorów, i rzucili się na złamanie karku do lądowania, bo panicznie bali się prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Grupa bezwzględna w dążeniu do władzy
Nie ma tylko dowodów na to wygodne dla Donalda Tuska i Władimira Putina wyjaśnienie. Ale wpisuje się ono doskonale w tę proponowaną nam przez PO "narrację", zgodnie z którą Polska już byłaby drugą Irlandią – tą sprzed kryzysu – pedofile byliby wykastrowani, szpitale skomercjalizowane, euro niemal wprowadzone, gdyby nie prezydent, który przeszkadzał. W dodatku lotem do Tbilisi irracjonalnie przeszkodził Rosji w niezbędnej modernizacji Gruzji i budowie Partnerstwa Wschodniego. A gdyby już wtedy prezydentem był Bronisław Komorowski, mielibyśmy znacznie lepsze rozpoznanie i zapewne dawno już zrealizowalibyśmy unijną dyrektywę w sprawie zabezpieczeń antypowodziowych.
Załóżmy jednak na chwilę, że jest to prawda. Dlaczego prezydent miałby być tak zdeterminowany, by wziąć udział w uroczystościach w Smoleńsku? Dlaczego piloci czuliby się zobowiązani, by za wszelką cenę wylądować? Wyobraźmy więc sobie, co by było, gdyby wszystko potoczyło się inaczej. Gdyby samolot zawrócił lub wylądował w Witebsku czy w Moskwie. Oj, ile byłoby uciechy. Ileż "Szkieł kontaktowych" można byłoby temu poświęcić. Ile specjalistycznych komentarzy mogliby wygłosić posłowie PO Palikot, Niesiołowski i Kutz. I jak wspaniale prezentowałby się na tym tle mąż stanu Tusk, który spotkał się z mężem stanu Putinem. Może byśmy się nawet dowiedzieli, że mgła wcale nie była taka gęsta, a piloci nieznający rosyjskiego nie zrozumieli zachęty z wieży kontrolnej do lądowania.
Rzeczywiście, raz Lech Kaczyński wykazał się taką determinacją – by lecieć do Brukseli na szczyt Unii, kiedy rząd odmówił mu samolotu. Tamta podróż także miała być prywatna. Jak pamiętamy, szef Kancelarii Premiera, minister Tomasz Arabski, twierdził wówczas, że prezydent RP w ogóle może sobie latać tylko prywatnie. Z chwilą objęcia swoich rządów jednym z celów politycznych PO było ograniczenie wszelkimi sposobami roli prezydenta do minimum, do "żyrandola".