Makowski:

Naiwni są ci, którzy sądzą, że po przejściu przez Polskę walca nowoczesności katolicyzm zostanie skruszony. Raczej w każdym polskim domu będzie Internet, a przy drogach będą powstawać kapliczki – pisze publicysta

Publikacja: 20.10.2010 02:08

Makowski:

Foto: Fotorzepa, AW Andrzej Wiktor

Ilekroć kościelne instytucje zapominały, że powołane są do głoszenia Dobrej Nowiny i niesienia pociechy tym, którzy mają się źle, w Kościele pojawiali się ludzie dokonujący reformacji – powrotu do źródła, czyli Dobrej Nowiny. Zawsze, gdy kościelna łódź uginała się od natłoku brudów i zdawało się, że musi zatonąć, u jej sterów pojawiał się ktoś, kto potrafił nadać jej właściwy kurs i przeprowadzić przez wzburzone morze.

 

 

I tak w średniowieczu, kiedy Kościół rządzi i dzieli, kiedy opływa w bogactwa, pojawia się ubogi mnich z Asyżu Franciszek, który przywraca właściwe proporcje rzeczom, pociągając za sobą rzesze naśladowców. W XVI w., gdy Kościół przeżera korupcja, kiedy papież i duchowni handlują odpustami jak ziemniakami na targu, pojawia się augustiański mnich, doktor Marcin Luter, który mówi tym praktykom „nie”, doprowadzając w konsekwencji do podziału chrześcijaństwa zachodniego.

Kiedy na początku lat 60. minionego stulecia rewolucja seksualna zdaje się wyzwalać człowieka z wszelkich ograniczeń, a sekularyzacja prowadzić do pogrzebu religii, Jan XXIII zwołuje Sobór Watykański II, który wcześniej jednak intelektualnie i duchowo przygotowali znakomici teolodzy (np. Hans Küng, o. Yves Congar...).

To pokazuje, że autentyczna reforma Kościoła nie dokona się odgórnie. Bo nigdy w historii nie rozpoczynała się od poprawiania kościelnych instytucji, tak jak poprawić można instytucje państwowe – wprowadzając do nich więcej transparentności, demokracji, przejrzystej drogi kariery czy większego uczestnictwa pracowników w zarządzaniu firmą. Zaczynała się od radykalnego powrotu do Ewangelii.

Rzeczywista reforma Kościoła jest w rękach tych, których Pismo określa mianem „maluczkich”. Tych, którzy nie mają władzy, pieniędzy, nie są burzycielami i nie stoi za nimi wpływowe lobby. Reformują Kościół ci, którzy niesieni są wiarą i odpowiedzialnością, którzy się organizują, by zmieniać Kościół w tym miejscu, w którym mieszkają i działają, pracują i modlą się. To przypadek amerykańskiej działaczki społecznej Dorothy Day, która w młodości poddała się aborcji, by później stać się katoliczką i założycielką gazety oraz ruchu Catholic Worker.

 

 

Na swój sposób reformę Kościoła przeprowadziła Matka Teresa z Kalkuty, gdy zbierała z ulic i opiekowała się tymi, którymi wciąż niewielu chce się zajmować. Tak działa też siostra Małgorzata Chmielewska, pomagając w Polsce ubogim odzyskać godność, przywrócić ich społeczeństwu. To są prawdziwi reformatorzy Kościoła, gdyż z uporem maniaka powracają do źródła – Ewangelii.

Ba, dopóki tacy ludzie zasilają szeregi katolickiej czy chrześcijańskiej wspólnoty, dopóty jej przyszłość jest niezagrożona. Mimo słabości kościelnych instytucji.

Zresztą to nie przypadek, że współcześni „reformatorzy”, którzy przyszli mi w pierwszej kolejności do głowy, to same kobiety – reformatorki. Nigdy przedtem przyszłość wiary i Kościoła nie zależała w tak dużym stopniu od kobiet. Wiem, że kobiety są już zmęczone nieustanną walką o swoje prawa w Kościele, które im się słusznie należą. Zarazem nie ustają w wysiłkach, by coraz częściej i odważniej wkraczać na kościelne salony, przebijać się do kościelnych elit.

Kobiety muszą tym bardziej wziąć sprawy w swoje ręce, gdyż męskie elity kościelne zawiodły. A dobitnym tego świadectwem są wspomniane skandale pedofilskie, które obnażyły zapaść moralną męskiego świata kościelnego. Kościół, by wciąż być żywotnym i wiarygodnym, potrzebuje świadectwa wiary kobiet.

Ale, i mówię to z pełną odpowiedzialnością, największymi reformatorami Kościoła są dziś ofiary księży pedofilów, które zdobyły się na odwagę (Bóg jeden wie, skąd ją wzięły, ale dziękuję im za nią), by opowiedzieć o niecnym zachowaniu swoich oprawców i swoich wieloletnich upokorzeniach – najpierw, kiedy jako dzieci były obiektem wykorzystywania seksualnego, a później, co równie straszne, gdy nikt w Kościele nie chciał wysłuchać ich pełnych cierpienia i bólu świadectw.

Watykańscy decydenci traktowali je tak, jakby ich nie było, odmawiając im prawa do bólu i zadośćuczynienia. Hierarchowie stawali po stronie oprawców, a nie ofiar. A przecież, kiedy widzisz niesprawiedliwość, jakiej doświadcza drugi człowiek, i nie reagujesz, już przez sam ten fakt jesteś współodpowiedzialny. Już jesteś winny!

Nie chcę przez to powiedzieć, że to, co Kościół i jego liderzy robią tu i teraz, nie ma znaczenia. Przeciwnie, mam świadomość, jak wielu ludzi jest nią zgorszonych. Bóg, i w tym dostrzegam Jego słabość, Jego rezygnację z wszechmocy, ogołocenie i uniżenie, złożył swoje posłanie miłości w ręce ułomnych i grzesznych ludzi, ułomnych i grzesznych instytucji kościelnych.

Mają dużo racji ci, którzy piszą, że i polski Kościół przeżarty jest korupcją, o czym świadczą nadużycia w Komisji Majątkowej, że panuje w nim nepotyzm, że nie respektuje się zasady rozdziału Kościoła od państwa... Katalog zarzutów, jaki przywołują krytycy, jest nawet niepełny. Ale jedno bije w nim po oczach: prawie wszystko dotyczy „mieszania się” Kościoła w politykę, braku jasnego rozdziału tego, co boskie, od tego, co cesarskie.

Fakt, że kolejne rządy w rozmowach z Kościołem uciekały się do języka „transakcji”: „my, jako rząd, damy wam to, a wy, jako Kościół, zapewnicie nam tamto”, nie wystawia dobrego świadectwa państwu. Strategia niejawnych porozumień prowadzi w ślepy zaułek.

 

 

Rządy, wcześniej czy później, upadają. Biskupi zaś tracą wiarygodność (w 2009 r. episkopatowi ufało tylko 43 proc. katolików, a przecież niemoc hierarchów w sporze o „krzyż smoleński” z pewnością to zaufanie jeszcze obniżyła). Ostatecznie: i państwo, i Kościół wychodzą na tym jak Zabłocki na mydle. Powiem więcej: jeśli dziś ci, którzy trzymają ster władzy w państwie, przyznają się do katolicyzmu, tym bardziej powinni „trzymać” Kościół na dystans, z dala „od tronu”. I to w imię chrześcijańskiej odpowiedzialności.

Powinni, jeśli mogę tak powiedzieć, chronić Kościół przed Kościołem.

Pewnie i ja mógłbym dorzucić swoje trzy grosze, dowodząc, jak straszny jest polski Kościół. Nie to jednak spędza mi sen z powiek. Szybcy krytycy Kościoła nie zadają sobie kluczowego pytania: skoro ten Kościół jest tak zły, jak go malują, skoro jego instytucje i sposoby ich postępowania są tak brutalne i pozbawione elementarnej przyzwoitości, to czyż nie trzeba być szalonym, by nadal do niego przynależeć? Czy nie należałoby odczuwać pogardy wobec samego siebie, że jest się członkiem tak demonicznej organizacji religijnej?

I tu tkwi sedno sprawy, która – co intrygujące – pozwala mi ze spokojem myśleć o przyszłości Kościoła. Po pierwsze więc Polacy są antyklerykalni czy nawet antykościelni, ale nie antychrześcijańscy. Potrafią, jak się zdaje, rozróżnić marność kościelnych instytucji od autentycznej tradycji chrześcijańskiej, którą chronią jak oka w głowie. Przesłanie miłości Cieśli z Nazaretu wciąż jest pokusą, której my, Polacy, nie możemy się oprzeć. Ja w każdym razie nie potrafię.

Po drugie większość Polaków jest katolikami, ale nie fanatykami. W odróżnieniu np. od amerykańskich chrześcijańskich fundamentalistów, którzy są gotowi wysadzać kliniki antyaborcyjne lub twierdzić, że zamach na WTC to kara boska za szerzący się w Ameryce homoseksualizm. Nasz „letni katolicyzm” sprawia, że – poza małymi i krzykliwymi grupkami moralnych atletów – brakuje w nim religijnych rewolucjonistów. Na szczęście.

Przykładowo: Kościół uczy, że in vitro to grzech, a ten, kto popiera zapłodnienie pozaustrojowe, nie może przystępować do komunii. Tymczasem prawie 40 proc. katolików z diecezji płockiej jest za stosowaniem zapłodnienia in vitro, a kolejne 20 proc. zgodziłoby się na nie pod pewnymi warunkami. Przywiązanie do Kościoła nie oznacza, jak widać, ślepego posłuszeństwa jego nauczaniu.

Po trzecie Polacy lubią nowoczesność, ale zarazem nie chcą, by ceną za jej akceptację było kruszenie religijnej tradycji. Tym bardziej że żyjemy w świecie, którego znakiem firmowym są niepewność, płynność, chaos. Kościół i wiara jawią się na tym tle jako stałe i pewne punkty odniesienia.

Naiwna jest zatem wiara tych, którzy sądzą, że po przejściu przez Polskę walca nowoczesności katolicyzm zostanie skruszony.

 

 

I na koniec, niech mi czytelnicy wybaczą, osobista wycieczka. Pokazuje ona jednak ów paradoks, dlaczego nie porzucam wiary i dlaczego o jej przyszłość jestem całkowicie spokojny. Otóż chcę powiedzieć, jakkolwiek obrazoburczo to zabrzmi: „dzięki Kościołowi jestem ateistą, ale dzięki Bogu jestem wierzący!”. Czyż ten paradoks, który jest moim udziałem, nie tłumaczy, dlaczego polska religijność wciąż jest tak żywotna? I dlaczego o przyszłość Kościoła i wiary można być spokojnym?

Autor jest teologiem, filozofem i publicystą, szefem Instytutu Obywatelskiego, think tanku związanego z Platformą Obywatelską

Ilekroć kościelne instytucje zapominały, że powołane są do głoszenia Dobrej Nowiny i niesienia pociechy tym, którzy mają się źle, w Kościele pojawiali się ludzie dokonujący reformacji – powrotu do źródła, czyli Dobrej Nowiny. Zawsze, gdy kościelna łódź uginała się od natłoku brudów i zdawało się, że musi zatonąć, u jej sterów pojawiał się ktoś, kto potrafił nadać jej właściwy kurs i przeprowadzić przez wzburzone morze.

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?