Określana w mediach jako rewolucyjna reforma szkolnictwa wyższego i związanych z nią reguł uzyskiwania stopni naukowych jest mocno przereklamowana oraz wtórna. Ośmioletni czas na uzyskanie awansu naukowego (doktorat lub habilitacja) istnieje od dawna i jest dość restrykcyjnie przestrzegany. Stanowi też podstawę podejmowania decyzji o zwolnieniu słabo rokującego uczonego. Ograniczanie liczby miejsc pracy nauczycieli także istnieje i ma pełne zastosowanie w praktyce. Można by tak długo. Gdzie zatem leży innowacja? O rewolucji nie wspomnę. [srodtytul]Ograniczenie dostępu do wiedzy[/srodtytul]
Zapis o ograniczeniu liczby miejsc pracy jest dla mnie mocno kontrowersyjny. Stanowi bowiem zastosowany bez dochowania warunków fair play oręż w otwartej walce z uczelniami prywatnymi. A jednocześnie przyczynia się do dalszego obniżenia ich poziomu. Nie myślę tu o przypadkach ewidentnych, gdy pracownik naukowy publicznej uczelni wzmacnia swoim tytułem i wiedzą uczelnię konkurencyjną. W każdym innym przypadku dochodzi do upowszechniania wiedzy na najwyższym poziomie naukowym (zakładając, że tytuł profesora taką wiedzę gwarantuje), pożądaną w każdej szkole wyższej.
Ograniczenie zatrudnienia profesorów to ograniczenie dostępu do wiedzy. A już używanie argumentu o wydajności pracy wykładowcy może najwyżej śmieszyć. Wiedzą o tym naukowcy, którzy dla zyskania „luzu czasowego” świadomie planują zajęcia w jednym dniu, co oznacza niekiedy nawet dziesięć godzin wykładów czy konwersatoriów, seminariów, ćwiczeń etc.
Szukanie wydajności warto by zacząć od eliminowania ewidentnych nadużyć w tym zakresie. Poza tym wiem po sobie, a nie jestem tu bynajmniej wyjątkiem, że stając na katedrze w tym czy innym miejscu, na tej czy innej uczelni lub konferencji, za każdym razem – mówiąc językiem sportowym – daję z siebie wszystko.
Praca wykładowcy to nie rozładowywanie wagonów z węglem, by doszukiwać się ukrytych rezerw wydajności. Zestawianie tych dwóch wyrażeń (wykład naukowy i wydajność) aż zgrzyta w uszach.