W powieści Chaima Potoka „Księga świateł” opisana jest scena, w której rabin z Nowego Jorku podróżuje po Japonii. Pewnego dnia wchodzi do jednej ze świątyń buddyjskich i widzi mężczyznę stojącego z zamkniętymi oczami przed obrazem Buddy czy bodhisattwy, głęboko pochłoniętego tym, co nazwałby chyba modlitwą. Opowiadając o tym wydarzeniu swemu przyjacielowi, rabin pyta go: „Jak myślisz, John, czy nasz Bóg go słuchał? – Nie wiem, stary. Nigdy o tym nie myślałem. – Ani ja do tej chwili. Ale jeśli go nie słuchał, dlaczego miałby tak czynić? Jeśli go jednak słuchał, no to co to dla nas oznacza, John?”.
Cytuję ten dialog, ponieważ uważam, że Roberto de Mattei i myślący podobnie do niego katolicy, krytykując w „Rzeczpospolitej” („Obawa przed Asyżem”) Jana Pawła II, a teraz Benedykta XVI za kontynuację spotkań w Asyżu, nie rozumieją ani nauki Vaticanum II w kwestii dialogu międzyreligijnego, ani wyjątkowości chrześcijaństwa. Z tego powodu duch Asyżu kojarzy im się z „lansowaniem synkretycznego ekumenizmu”.
[srodtytul]Kim jest Bóg[/srodtytul]
Nie chcę polemizować – z absurdalnym w moim przekonaniu – zawłaszczeniem sobie przez włoskiego intelektualistę prawa do wypowiadania się przeciwko Benedyktowi XVI i Janowi Pawłowi II w imieniu „zwykłych wiernych”, którzy w odróżnieniu od obu papieży „wiernie strzegą depozytu wiary apostolskiej”. Nie twierdzę, że w trakcie pierwszego spotkania w Asyżu nie doszło do błędnej interpretacji tego, jak ma wyglądać wspólna modlitwa o pokój wyznawców różnych religii.
Nie jest to moim zdaniem powód do odrzucenia tego typu inicjatyw, ale do udoskonalania ich przebiegu, tak aby nikt nie czuł się wykluczony czy indoktrynowany. Dla mnie Asyż jest nie tylko symbolicznym gestem Kościoła w stosunku do innych religii, ale świadectwem chrześcijan wobec świata o Bogu, do którego mówią każdego dnia „Ojcze nasz”.