Sformułowanie „konsultacje społeczne" brzmi nudnawo, a w Kancelarii Premiera RP musi budzić uśmiech politowania. Ileż to dywizji – by zacytować klasyka – mają organizacje i stowarzyszenia, eksperci reprezentujący grupy społeczne, a nawet związki zawodowe biorące udział w owych konsultacjach? Jaką krzywdę każde z nich pojedynczo może wyrządzić rządowi, albo jaką siłę przyłożyć do układu władzy w Polsce?
Piekło internautów
O tym, jaki wpływ na rząd mają ciała eksperckie, świadczy sam sposób, w jaki w zeszłym tygodniu wycofano się z propozycji wprowadzenia nakazu rejestrowania komercyjnych stron internetowych zawierających filmy. Zmiany – nie tylko te – przemycano przy okazji konieczności wprowadzenia do ustawy regulacji narzuconej przez dyrektywę europejską.
Cichutko realizowany projekt przeszedł już wszystkie sejmowe czytania, wędrował do Senatu, a potem miał pójść do akceptacji przez prezydenta. Wtedy internauci rozpętali wokoło niego piekło. Donald Tusk publicznie się z propozycji wycofał. Czyli stwierdził, że „będzie namawiał" senatorów do odrzucenia zmian dotyczących rejestracji filmów.
To dziś tak już typowe, że nikt tego nie zauważa, ale izba wyższa parlamentu w założeniu mająca pełnić funkcję kontrolną, ale i autorytatywno-ekspercką, została de facto zredukowana do maszynki wykonującej zalecenie premiera.
Kierowanie się wyłącznie rachunkiem sił jest fatalne przy wprowadzaniu regulacji decydujących na lata o życiu Polaków