Gdyby wtedy nie zgasił swojego konkurenta jednym "wyluzuj, Radku", prezydentem byłby dziś Radosław Sikorski, a to jest postać, że dziękuję, postoję.
Na drodze ćwiczeń przed lustrem szef MSZ posiadł jedną, słownie: jedną umiejętność. Kiedy w jego rewirze dzieje się coś ważnego i nastaje znana z teleturniejów chwila prawdy, staje się prawie niewidoczny. Tylko człowiek wyposażony w supernowoczesną lornetkę dostrzeże czubek nosa wychylony zza dyplomatycznych krzaków i oczy zmrużone w oczekiwaniu, aż minie awantura. W kwestii tablicy Sikorski mówił, że "miała napisy, które były dla gospodarzy nie do przyjęcia". Jednocześnie uważał, że "strona rosyjska też nie wykazała się wrażliwością, nie informując nas zawczasu".
Gdyby poinformowali "zawczasu", byłoby pewnie wsjo wpariadkie. Nawet się nie zająknął, że przydałoby się wyryć tam chociaż pół zdania o celu tragicznego lotu. O nie, zza krzaka takich rzeczy nie mówi się nawet szeptem. Zadyma minęła, Sikorski wyszedł, otrzepał garnitur z liści i zaczął dowcipkować: "Koncepcja polityki zagranicznej PiS: narzucić Rosji kwalifikację zbrodni katyńskiej przy pomocy wiertarki. Nie wróżę sukcesu".
Katyń był ludobójstwem, przed laty – także w opinii historyków rosyjskich, ale dziś rządowy macho, który stworzył wokół domu "strefę zdekomunizowaną" i który dostał od ślepego losu szansę, by walczyć o prawdę katyńską, drży na myśl, że mógłby mieć stanowisko inne od rosyjskiego! Mówienie o ludobójstwie nazywa "narzuceniem" Rosjanom polskiej woli. Chwali się, że mamy z nimi "świetne stosunki", ale nie potrafi wyjaśnić, dlaczego nie posłuchali go w kwestii tablicy, gdy słał – podobno – jakieś pisma.
Nie miał szans w kwestii raportu MAK, bo to wziął na siebie z wiadomym efektem premier. Nie mógł niczego załatwić z Obamą, bo prezydent na bigosach zna się lepiej. Ale mógł poćwiczyć umiejętności dyplomatyczne na urzędnikach ze Smoleńska. Efekt?