No, to może przynajmniej ze wspomnianego Hołdysa? Z jego hamletowskiego dylematu, być we „Wprost" albo nie być, czyli jak jednocześnie zrobić z siebie męczennika, opluć współczujących i zachować posadę? Też nie idzie; to tandeta, śmiać się z kogoś takiego, kto sam własnej śmieszności dostrzec nie jest w stanie. Z człowieka, który z zawodu jest „byłym", i który nie rozumie, że nazywając publicznie kogoś ordynarnym słowem nie mówi niczego o tym, kogo nazywa, ale wyłącznie o sobie samym.
Z czego tu śmiać się na warszawskim bruku... Jakoś tak wychodzi, że najlepszym kandydatem jest jednak sam wzywający nas do śmiechu Lis. Choć i w nim nie ma nic oryginalnego. Cytowałem tu już kiedyś piosenkę Dziennikarza z operetki Wojciecha Młynarskiego „Cień": „Ja się uwielbiam podobać publiczności / ja bez sukcesów czuję pleców ból / ja niezależnie od okoliczności / grać muszę najatrakcyjniejszą z ról / Mój światopogląd, fryzurę, pantalony / za radą mody zmieniam raz po raz / bo ja nie znoszę być nie zauważony / ja muszę ciągle być na ustach mas". Każdy by przysiągł, że to o Tomaszu Lisie (a w refrenie jest jeszcze o tym, jak „słynąć z odwagi i ostrości / a jednocześnie być pieszczochem władz") – a to tekst z czasów, kiedy nikt jeszcze o nim nie słyszał nawet w Zielonej Górze. I śmiech człowiekowi na ustach zamiera, bo sobie uświadamia, że przecież ma do czynienia z kompletnym banałem, że takie miglance wdzięczące się do salonów władzy były, są, i będą zawsze, choć może doczekamy jeszcze czasów, kiedy nie będzie to dawało aż takich profitów.
No ale Lis przecież z siebie się śmiać nie może, to potrafią tylko nieliczni. Nie zauważa śmieszności w fakcie, że nadyma się od miesięcy, jaki to odniósł sukces, przejmując tygodnik może podupadły, ale o wyrobionej marce, i zapełniając go Hołdysami. A tu tymczasem można zajrzeć w branżowych serwisach do tabelki z audytu Związku Kontroli Dystrybucji Prasy, jak od czasu przejęcia „Wprost" z miesiąca na miesiąc coraz bardziej intensywnie „pompował" oficjalne wyniki rozpowszechniania (w październiku i listopadzie 2010, jak z niej wynika, podawane wyniki zawyżano o 15 900 egzemplarzy, ciekawe jak dalej). Tak sobie znakomicie radzący z mamieniem reklamodawców wydawca tygodnika ma już też na koncie grzywnę nałożoną niedawno przez Komisję Nadzoru Finansowego za podawanie fałszywych wyników finansowych wydającej tygodnik spółki. A kierowana przez telewizyjnego gwiazdora redakcja w jednym tylko świątecznym numerze zdołała pomieścić 11 materiałów krytykujących PiS i Jarosława Kaczyńskiego, za to usunęła pośpiesznie z numeru i strony internetowej wywiad z generałem Petelickim, kiedy go poniewczasie przeczytała i zauważyła informację stawiającą w fatalnym świetle Ukochanego Przywódcę. W świetle tej wiedzy prawo Tomasza Lisa do przemawiania z wyżyn moralnego autorytetu i wyrokowania, kogo w Polsce należy wyśmiewać, staje się oczywiste.
Dla porządku więc, kto by się chciał pośmiać, informuję, że zdaniem „najlepszego polskiego dziennikarza" (jak go po koleżeńsku nazywa Jacek Żakowski) śmiać się należy z a) „namiociarzy" b) braci Karnowskich c) Ziemkiewicza. Co jest śmiesznego w protestowaniu przeciwko tak dobrej władzy i w byciu bliźniakami wszyscy wiedzą. Co zaś do mojego miejsca na podium, to Lis wyjaśnił, że kiedy jeździł po księgarniach Świata Książki, promując swoją książkę, zawsze mu opowiadano, że kiedy ja tam byłem ze swoją, to zachwalałem swoją książkę, że jest dobra i warta kupienia. Lisa to ma prawo bawić, jeśli on, jak wnoszę, promuje się informując uczciwie, zgodnie z prawdą, że jego książki kupna ani przeczytania warte nie są ? co zresztą wyjaśnia, dlaczego tyle ich na stoiskach z przecenami.
Ale moją uwagę zwróciło co innego. Otóż, przyznam, jak od tylu lat jeżdżę ze spotkaniami po Polsce, a jeżdżę naprawdę dużo, nigdy jeszcze nie przyszło mi do głowy spytać: „a czy był tu u was Tomasz Lis? I co mówił?" I nigdy mi się nie zdarzyło, żeby ktoś z organizatorów czy publiczności sam z siebie odczuł potrzebę poinformowania mnie o tym. Naprawdę, na żadnym ze spotkań autorskich w księgarniach, megastorach, domach kultury czy rozmaitych klubach ani razu jeszcze mi się nie zdarzyło rozmawiać o Lisie. A Lis, jak sam zapewnił, o mnie rozmawiał na każdym.
Może nie żebym aż parsknął śmiechem, ale faktycznie ? uśmiechnąłem się na tę wieść. Więc może nie taki, o jaki mu chodziło, ale jakiś skutek swą tyradą redaktor Lis osiągnął.