31 procent sympatyzuje z radykalnym Bractwem Muzułmańskim, 43 procent chce odejścia od polityki przyjaźni z USA, większość chce też zerwania układu pokojowego z Izraelem. Kolejna niepokojąca wiadomość: niedawno szef egipskiego MSZ w rządzie tymczasowym wysłał depeszę do Teheranu, w której zgłasza chęć poprawy relacji egipsko-irańskich.
Pokazuje to, że sytuacja w krajach arabskich objętych falą prodemokratycznych rewolucji może się rozwinąć w rozmaity sposób. Po zastrzeleniu Osamy bin Ladena może dojść do wybuchu silnych nastrojów antyamerykańskich.
Na razie wygląda na to, że w Tunezji się udało. Silne związki z Francją i tradycje demokratyczne sprawiły, iż kraj ten po obaleniu dyktatora poszedł drogą reform. Ale jak będzie w Libii, gdzie toczy się krwawa wojna domowa? Co się stanie w Egipcie, Jemenie czy Bahrajnie?
Weźmy Syrię, która swoją strukturą demograficzną i wpływami radykalnych islamistów przypomina Irak. Czy wypadki potoczą się tam tak, jak w tym państwie po obaleniu Saddama Husajna? Nikt przecież nie potrzebuje drugiego Iraku. A co stanie się w Jordanii? Kraju, w którym rosną napięcia między Jordańczykami a Palestyńczykami?
Jesteśmy obywatelami krajów demokratycznych. Krajów dobrobytu i wolności słowa. Odruchowo więc patrzymy na prodemokratyczne rewolucje z sympatią i nadzieją. Warto jednak pamiętać, że sytuacja rewolucyjna może łatwo przeistoczyć się w anarchię. A nawet jeśli uda się gdzieś zbudować demokrację, to może ona zostać użyta przez islamistów do przejęcia władzy.