Piotr Zaremba o uniewinnieniu Czesława Kiszczaka

Zamiast przedstawiać mnie jako rzecznika sprawiedliwości totalitarnej, panowie prawnicy odpowiedzieliby może klarowniej na pytanie: co się stało, że na mapie rozliczeń spadku po dyktaturach Polska jest białą plamą? – publicysta „Rzeczpospolitej” odpowiada polemistom

Publikacja: 16.05.2011 01:15

Piotr Zaremba o uniewinnieniu Czesława Kiszczaka

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński Robert Gardziński

Adwokaci Jacek Kondracki i Krzysztof Stępiński zapytali mnie w ferworze polemiki związanej z uniewinnieniem Czesława Kiszczaka, jak sobie wyobrażam wyrok w tej sprawie. I zaraz orzekli, że sami to wiedzą: „Sąd stwierdził, że co prawda brak jest dowodów winy, ale skazał oskarżonego na podstawie zdrowego rozsądku i ducha sprawiedliwości" – to ma być moja wersja sprawiedliwości w stosunku do generała. Dlatego że apelowałem, aby wymiar sprawiedliwości kierował się rozsądkiem i sprawiedliwością. Wszystko można sprowadzić do absurdu.

Mnie nie trzeba pouczać, a zrobili to i obaj panowie mecenasi, i inny mój polemista sędzia Marek Celej, że sądy skazują w granicach wytyczonych aktem oskarżenia. Albo że muszą mieć dowody, a nie tylko przekonanie, że podsądny jest zły. Pan sędzia zarzuca mi, że nie poddałem wyroku na Kiszczaka „prawnej analizie". Pan jednak też tego nie zrobił, ograniczając się do apeli o ufanie sądom. A mój tekst był o czymś innym.

Sędzia publicystą

Skądinąd gwoli ścisłości warto przypomnieć, że jeden z kilku wyroków na Kiszczaka był jednak skazujący. A logiką i oskarżycieli, i sędziów w tej konkretnej sprawie zajął się w „Rzeczpospolitej" prawnik Grzegorz Woźniak. Wykazując, że także sąd (który nie jest w polskim procesie, inaczej niż w amerykańskim, biernym konsumentem materiału produkowanego przez strony, ma swoje miejsce w ustalaniu prawdy) nie wykazał się starannością ani dociekliwością. Że „poszedł po linii najmniejszego oporu".

Ja uznałem za niemądrą przede wszystkim wygłoszoną przy okazji wyroku maksymę sędziego Marka Walczaka: „Sądy nie są od poprawiania historii". To zdanie, które nie znaczy nic (bo wiadomo, że są takie sytuacje, gdy tego, co się stało, nic nie naprawi) albo jest deklaracją desinteressement wymiaru sprawiedliwości wobec spuścizny komunistycznej dyktatury.

Ta deklaracja została ogłoszona w czasach, kiedy wszędzie indziej sądy są coraz aktywniejsze w rozliczaniu politycznych systemów i przywódców. Zwłaszcza Europa tworzy wielki przemysł praw człowieka, w którym sądom powierzane są coraz potężniejsze zadania i odpowiedzialność. I to na takim tle przewiny komunistycznych funkcjonariuszy są nam wciąż przedstawiane jako węzeł gordyjski, którego nie da się rozplątać. No bo nie ma sensu karać ani wykonawców (nie oni podejmowali decyzje), ani góry (bo jak po latach powiązać jej decyzje z konkretnymi faktami?).

To, co opisuję jako sędziowskie desinteressement, jest naturalnie rozumowaniem publicystycznym, pod którym niepotrzebnie podpisał się konkretny sędzia. Niepotrzebnie, zwłaszcza jeśli stawiamy sądowi, jak panowie Kondracki, Stępiński i Celej, jeden cel – ma orzekać w konkretnej sprawie i nic więcej.

Jeśli sędzia Walczak może uprawiać publicystykę, dlaczego nie mogę ja? I przywoływani adwokaci, i sędzia Celej oburzyli się moim pytaniem: czy mamy się cieszyć tym, że chowanie się za literą prawa przed duchem sprawiedliwości zyskało nowe uzasadnienie.

Same stereotypy

A przecież takim uzasadnieniem są nie tylko sentencje sędziego Walczaka, ale i te artykuły. Mecenasi Kondracki i Stępiński uparli się, aby mnie przekonać, że nieomal najwspanialszymi zdarzeniami w dziejach ludzkości są te wyroki, które były niesprawiedliwe – czy dotyczy to terrorysty czy policjantów-

-gangsterów. Ja uważam, że takie wyroki, choć zapadają w ramach prawa, są zawsze porażką wymiaru sprawiedliwości. Dającą powody nie do radości, że „system działa", lecz do pytania, co zawiniło: ułomne przepisy, nieudolność wymiaru sprawiedliwości czy może zbieg obiektywnych okoliczności. W Polsce taką dyskusję prowadzi się za rzadko.

Jacek Kondracki i Krzysztof Stępiński postulat wyroków sprawiedliwych kojarzą od razu ze sprawiedliwością motywowaną ideologicznie (na przykład „ludową") i każą mi się oglądać na mogiły ofiar PRL-owskich patologii. To porównanie jest jednym z najbardziej wytartych stereotypów III RP. Tak się składa, że wyroki, które kończyły się wykopywaniem tamtych mogił, były, panowie mecenasi, po prostu niesprawiedliwe. Z kolei sędzia Celej dokonuje rzeczy zdumiewającej, przywołując, w kontekście Kiszczaka, ewangeliczną scenę, w której tłum krzyczy o Jezusie: „Ukrzyżuj go!". Ten tłum domaga się, panie sędzio, skazania człowieka niewinnego za niepopełnione czyny.

Rzeczywiście nie widzę niczego złego w tym, że opinia publiczna (lub jakaś jej część) rozumuje tak: skoro jest zbrodnia – nadużycie władzy na przykład – powinna być i kara. Nie jest zadaniem wymiaru sprawiedliwości kierować się wynikającymi z tego przekonania emocjami (opinia publiczna może się mylić co do osób i faktów). Ale tym bardziej nie powinno być jego celem przeciwstawianie się takim oczekiwaniom.

Po co sprawiedliwość?

Nie widzę też niczego złego w tym, że wymiar sprawiedliwości stawia sobie za cel karanie przestępstw, a w szerszym planie zwalczanie patologii. Po to istnieje. Kiedy poczucie bezkarności chicagowskiej mafii było dojmujące, prezydent USA Herbert Hoover, człowiek o dużym poczuciu praworządności, powiedział do agentów federalnych: znajdźcie paragraf na Ala Capone, żeby dalsze zbrodnie zostały powstrzymane.

Naturalnie takie podejście do sprawy budzi grozę w niektórych prawnikach. Zawsze istnieje groźba nadużycia paragrafu, tak jak istnieje groźba nadużycia każdego uprawnienia przyznanego władzy ludzkiej. A jednak sądzę, że i Hoover, i ci agenci, a potem federalni prokuratorzy, którzy coś na Alfonsa Capone znaleźli, działali zgodnie z interesem społeczeństwa. Naturalnie nie było tu mowy o preparowaniu dowodów czy stosowaniu nieistniejących przepisów.

A w Polsce, i to nawet w czasach rządów antykomunistycznej prawicy, takiej determinacji ministrów sprawiedliwości czy zwierzchników prokuratury niższego szczebla brakło. Nie tylko wobec zbrodni komunistycznych, ale także wobec nich.

Zgadzam się, że inna powinna być rola sędziów. Oni nie mogą się zastanawiać wspólnie z władzą polityczną, jak kogoś ukarać. Niemniej jednego od nich bym oczekiwał: aby nie obstruowali. A sędzia Celej pisze w pewnym momencie wprost: „Sędziowie nie chcą być narzędziem rozliczeń polityczno-historycznych". I przeciwstawia takie rozliczenia europejskim standardom. To niech zerknie na Europę i zobaczy, z jakim samozaparciem tamtejszy wymiar sprawiedliwości, porzucając wcześniejsze poglądy (na przykład na państwową suwerenność), osądza choćby zbrodnie wojenne. Działając w oczywisty sposób na zamówienie – opinii publicznej, która często wyraża swe zdanie przez polityków.

O ile jeszcze panowie mecenasi widzą jakiś problem w wieloletnim przebiegu procesu Kiszczaka, o tyle już sędzia Celej nie martwi się nawet tym, że proces autorów grudniowej masakry wchodzi w 16. rok. No, powiedzmy, że trochę wikła się w sprzecznościach. W jednym miejscu narzeka na przewlekłe procedury, by za kilka zdań besztać mnie, że to nic nadzwyczajnego, a porównania z innymi krajami są nieuprawnione.

Przecież to jest proste zablokowanie „prawa do sądu", które przysługuje nie tylko podsądnym, ale i ofiarom.

Standardy europejskie, czyli jakie?

Sędzia Celej przekonuje, że przykład procesu norymberskiego jest nieadekwatny, bo inne były okoliczności i dowody. Panie sędzio, był on z pewnością o wiele bardziej skomplikowany niż którakolwiek z prób osądzenia dawnych władców PRL. Był na pewno bardziej skomplikowany, gdy porównamy go z procesem sprawców Grudnia '70, już choćby dlatego, że nie dotyczył jednego zdarzenia, lecz setek zdarzeń. Podstawowa różnica polegała wszakże na tym, że prawnicy, którzy przyjechali do Norymbergi, poświęcili się tej jednej sprawie i nie zarządzali kolejnego posiedzenia sądu za kilka miesięcy, co w Polsce jest normą. Normą, której nigdy nie zrozumiem. Tam kolejna rozprawa odbywała się następnego dnia.

Przypomniałem propozycję AWS, którego liderzy chcieli stworzenia trybunału narodowego. I tak jak panowie mecenasi straszą mnie widmem stalinowskich sądowych mordów, tak sędzia Celej znalazł inną, też zużytą przez ostatnie 20 lat, analogię: z rewolucyjnymi trybunałami jakobińskiej Francji. Tymczasem tamten pomysł nie zmierzał do tworzenia jakiegoś uproszczonego trybu ograniczającego podsądnym prawo do obrony. Celem było wyłącznie stworzenie sądowego organu, który nie robiłby kilkumiesięcznych przerw, skoro to wszystko jest tak bardzo skomplikowane.

„Wyborcza" zakwalifikowała prostą ideę, aby sąd zajmował się sądzeniem, jako wstęp do totalitaryzmu. Pan sędzia robi to także. A mój przykład Argentyny, gdzie skazano generałów, borykając się z jeszcze większymi trudnościami – bo tam też dowody nie leżały na ulicy, decydenci zbrodni nie pozostawili po sobie pisemnych rozkazów itd.? Sędziemu Celejowi wystarczy konstatacja: tam warunki były inne. Inne, czyli jakie?

Odwołuje się pan do europejskich standardów. Czyli jaka była demokratyczna już Grecja, która w rok osądziła swoich „czarnych pułkowników", a procesy byłych członków junty wojskowej transmitowała przez telewizję, zaspokajając oczekiwania społeczeństwa? Europejska czy nie? Zamiast przedstawiać mnie jako rzecznika sprawiedliwości totalitarnej, panowie prawnicy odpowiedzieliby może klarowniej na pytanie: co się stało, że na mapie rozliczeń spadku po dyktaturach Polska jest białą plamą? Zapewne niejedyną.

Niemcy skazały chociaż enerdowskich funkcjonariuszy, którzy kazali strzelać do uciekinierów, szeregowych strażników także. A Rumunia, która sędziemu Celejowi kojarzy się z pospiesznym straceniem Ceausescu, mnie z kolei jawi się jako kraj, w którym nie dokonano potem elementarnych rozliczeń z przeszłością. I to do jej standardów równamy, nie do europejskich.

Nieomylne maszyny

Autorzy polemik ze mną chcą w obawie przed podważaniem wyroków traktować sędziów jak nieomylne maszyny. Ja traktuję ich jak ludzi, którzy – nienaciskani przez prasowe artykuły – i tak podlegają własnym sympatiom, fobiom, lękom i wreszcie interesom. Taki sens miała moja uwaga o „korporacji wysługującej się PRL", co wprawdzie staje się kategorią coraz bardziej historyczną, ale przez 20 lat miało ogromne znaczenie. A może mieć i dziś, starsi sędziowie są nieraz wzorcem dla młodszych.

Przy czym programem minimum jest już tylko mocno spóźnione żądanie, aby sędziowie przynajmniej nie obstruowali. Aby sądzili, aby brali odpowiedzialność za decyzje. Okazuje się, że to też za dużo. Patrz i udawaj, że wszystko jest w porządku – to program mecenasów Kondrackiego i Stępińskiego, a w jeszcze większym stopniu sędziego Celeja.

Tym tekstem kończymy dyskusję na temat uniewinnienia Czesława Kiszczaka

Pisali w opiniach

Adwokaci Jacek Kondracki i Krzysztof Stępiński zapytali mnie w ferworze polemiki związanej z uniewinnieniem Czesława Kiszczaka, jak sobie wyobrażam wyrok w tej sprawie. I zaraz orzekli, że sami to wiedzą: „Sąd stwierdził, że co prawda brak jest dowodów winy, ale skazał oskarżonego na podstawie zdrowego rozsądku i ducha sprawiedliwości" – to ma być moja wersja sprawiedliwości w stosunku do generała. Dlatego że apelowałem, aby wymiar sprawiedliwości kierował się rozsądkiem i sprawiedliwością. Wszystko można sprowadzić do absurdu.

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?