Krauze źle się czuje w Polsce Tuska, musi się więc spotkać z ripostą. Maziarski nawet wybacza. „Ale mówimy tym samym językiem i musimy się za jego pomocą jakoś dogadać. Nie mam pojęcia, jak to zrobić" – perswaduje.
Też nie mam pojęcia. Ale przy okazji Maziarski wywołuje własne traumatyczne przeżycia z czasów IV RP. Pojawia się dyżurny zestaw koszmarów: „Misja specjalna", konieczność podpisania lustracyjnego oświadczenia. Nie chcę się natrząsać. Tylko zauważę, że jeśli Polskę Kaczyńskiego i Tuska potraktować jako skończone projekty, to ten drugi jest bardziej trwały i bezalternatywny.
Ale jest i inna przyczyna traumy Maziarskiego. „Doskonale pamiętam poczucie zgwałcenia, gdy się dowiadywałem, że moje dzieci mają chodzić do szkoły w mundurach".
Pamiętam, jak Ryszard Bugaj, człowiek lewicy, a nie „czarnosecinnej IV RP", mówił, że wolałby mundurki od obecnych strojów, bo to byłaby gwarancja względnego egalitaryzmu w szkolnych relacjach. I pamiętam, jak po hecy z nauczycielem, któremu wkładano kosz na głowę, za mundurkami wypowiedziała się w TVN Janina Paradowska. Potem się dowiedziała, że to nie tak, że prawica, że Giertych. Ale przez chwilę to był temat normalnej debaty, a nie nocnych lęków zgwałconego.
W Anglii mundurki cały czas są i nie czynią tamtejszej młodzieży szczególnie grzeczną. Z kolei w Polsce, gdzie tę tradycję kiedyś przerwano, antyprawicowe elity potrzebowały magicznego symbolu opresji i go znalazły. Choć parę lat wcześniej i dla Bugaja, i dla Paradowskiej, jeszcze nie takiej bojowniczki w okopach III RP, był to przedmiot refleksji: może tak, a może nie.