Otóż są powody do dumy. W Europie możemy się pochwalić ostoją żubrów i prawdziwego dziennikarstwa śledczego. Te pierwsze występują głównie w Białowieży, drugie wyłącznie w miesięczniku "Press". I o ile żubry żrą trawę, popijając żubrówką, o tyle "Press" żeruje na plugawcach depczących dziennikarski etos.
Czasem plugawcy depczą en masse i wtedy trzeba wybić reklamodawcom ze łba ogłaszanie się u faszystów. Bo też nawet jeśli reklamodawca znalazłby w takim poczytnym tygodniku klientów, to byliby to klienci ze wszech miar niewłaściwi. Jest to nowy typ dziennikarstwa zwanego perswazyjnym.
Częściej jednak mamy na łamach zasłużonego miesięcznika do czynienia z dziennikarstwem szczujnym, dotyczącym detalistów. I z tym miała się przyjemność zetknąć moja osoba (nieustanne copyright dla przewodniczącego Tomczykiewicza, przy którym nawet mój zegarek cofa się do tyłu).
Zadzwoniła do mnie przemiła pani z "Pressu" i zaszczebiotała: "Piszemy tekst o tym, jak piar steruje dziennikarzami, i chcielibyśmy porozmawiać o pańskim wywiadzie". Zimny pot mnie oblał. A więc mają mnie. Wydało się. I to w takiej głupiej sytuacji, ani cyjanku pod ręką, ani zawału serca symulować nie potrafię.
No to wyśpiewałem jak na spowiedzi. Owszem, jestem wspólnikiem tego drania Chrisa Niedenthala, ale nie wiedziałem, że on jest ruskim agentem. Jak bonie dydy, myślałem, że brytyjskim! Owszem, zrobiłem z nim wywiad. Owszem, czytałem jego książkę. I tu się okazało, że zdrada czai się w domu moim, a historia to niczym z Jasienicy. Otóż piarowcem, który namówił mnie do wywiadu z tym niemiecko-angielsko-ruskim zaprzańcem (promującym jego książkę!), była moja żona. Nie wiem, przez kogo jest opłacana, ale wiele mówi fakt, że ostatnio kupiła sobie bluzkę. Angielską!