Czy szkoły są przedsiębiorstwami? Czy na istnieniu gimnazjów zyskujemy czy tracimy? Czy nowa matura przynosi zyski warte ponoszonych nakładów? Sześciolatki w szkołach to dobra czy zła inwestycja? Czy zwraca się nam ogromna dotacja dla szkolnictwa wyższego?
Samo stawianie takich pytań traktowane jest w Polsce jak majtanie ogonem w składzie porcelany. Wystarczyło, by minister Boni wyjaśnił kiedyś, że obniżenie wieku szkolnego przysłuży się gospodarce, aby liczni rodzice uznali tę wypowiedź za przejaw cynizmu władzy. Mam inny pogląd. Trzeba o pieniądzach w oświacie mówić i mówić.
Cios w cywilizację?
"O pieniądzach dla szkół mówi się przecież ciągle" – powie ktoś, ale będzie się mylił. W Polsce nie dyskutujemy o pieniądzach w oświacie, lecz o ich braku. Nie o tym, jak są wydawane, lecz o tym, kto ich dostaje za mało. Nie dyskutujemy, bo nawet nie wiemy, jak odróżnić dobre, zwracające się wydatki od wydatków nietrafionych.
Zastrzegę od razu, rzeczy oczywiste są oczywiste – szkoła podobnie jak rodzina, przychodnia czy teatr to "coś więcej" niż biznes, znacznie więcej. Zważywszy jednak na ogrom wydawanych na edukację pieniędzy, przesuwanie na daleki plan dyskusji o celach wydatków niczemu nie służy. Proste rozumowanie inwestycyjne: po co? na co? ile?, nie oznacza deprecjonowania tego wymiaru oświaty, który jest dla nas jasny.
Debata na temat pieniędzy nie toczy się publicznie, ale w samorządach. To one jako organ prowadzący ogromnej większości szkół w Polsce podejmują różne trudne decyzje będące wypadkową wyliczeń księgowych, porozumień politycznych i protestów społecznych.