Największym przegranym tych wyborów jest Sojusz Lewicy Demokratycznej. Rok temu wydawało się, że partia Grzegorza Napieralskiego stoi przed wielką szansą powrotu do znaczenia. Niezły wynik lidera w kampanii prezydenckiej w połączeniu z oczywistym zużywaniem się u władzy PO pozwalał lewicy liczyć na przechwycenie części rozczarowanego rządami Tuska elektoratu. Czy raczej – jego odebranie, bo przecież są to ci sami wyborcy, którzy w czasach świetności głosowali na partię Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera.
Lewica musiała bronić swojego żelaznego elektoratu
Potem była jednak już tylko seria katastrof. Wbrew oczekiwaniom – choć może właśnie należało się tego, wedle prawideł politycznej logiki, spodziewać – atak rządzącej partii spadł nie na PiS, lecz właśnie na SLD. A lewica nie znalazła dobrej odpowiedzi na kolejne akty – jak to dawno temu sama PO nazywała – korupcji politycznej, nie umiała zneutralizować sygnału dawanego jej elektoratowi, że teraz najlepsi działacze lewicy są w partii władzy i można na nich głosować bez obawy o rozproszenie głosów antypisowskiego elektoratu. Swoje zrobiła tu niezręczność Grzegorza Napieralskiego w polityce personalnej. Najpierw był zbyt twardy, wycinając Bartosza Arłukowicza, potem zbyt miękki, ulegając ambicjom rozbijającego mu partię od wewnątrz Ryszarda Kalisza, a w końcu znowu zbyt mało elastyczny, doprowadzając do manifestacyjnego rozstania się z lewicą gejów i feministek, którzy wprawdzie nie dawali lewicy znaczącego elektoratu, ale blokowali możliwość obejścia jej od lewa przez Palikota. I to jest właśnie miara klęski lewicy – że ostatecznie zamiast walczyć z PO o dawny miękki elektorat Kwaśniewskiego, musiała w tych wyborach bronić swojego żelaznego elektoratu przed inwazją populisty, który zaczynał jako „chrześcijański biznesmen" w „Tygodniku Powszechnym", potem był twardym liberałem w PO, a teraz przybrał pozę lidera antyklerykalizmu. I mimo tych wszystkich wolt i tak okazał się dla części wyborców bardziej wiarygodny niż Napieralski.
Napieralski po wyborczej klęsce rozliczany będzie w partii z zawiedzionych nadziei i ze względu na wspomnianą politykę personalną czy fatalną kampanię wyborczą będzie to uzasadnione. Ale prawda jest taka, że przyczyna, dla której przetrącony aferą Rywina SLD nie może wyjść z narożnika, tkwi głębiej. Ponad 20 lat po upadku komunizmu Sojusz wciąż nie może się wydobyć z formuły partii postkomunistycznej. Pozostaje zakładnikiem nostalgii za PRL, która daje jej wciąż trwałe poparcie – w miarę upływu czasu na coraz niższym poziomie – ale też uniemożliwia poszerzenie go w którąkolwiek stronę. SLD nie może być wiarygodnym rzecznikiem tych, których III RP nie kocha, bo ta grupa, choć socjalnie roszczeniowa, jest zarazem tradycjonalistyczna i z natury niechętna establishmentowi Okrągłego Stołu. Nie może też jednak być wiarygodnym rzecznikiem tych, którym się w III RP powiodło, bo oni są raczej wyznawcami prymitywnego pseudoliberalizmu ocierającego się o społeczny darwinizm i nie chcą słuchać o żadnej „sprawiedliwości społecznej".