Kilka tygodni temu postanowiłem zerwać z bankiem, w którym miałem od kilkunastu lat rachunek. W ostatni weekend to samo zrobiło wielu obywateli USA, uczestnicząc w wydarzeniu nazwanym Bank Transfer Day lub mniej elegancko Bank Dump Day (Dzień Spuszczenia Banków na Drzewo).
Punktów wspólnych pomiędzy mną a kilkuset tysiącami Amerykanów jest więcej. Ja postanowiłem opuścić swój bank, gdy pewnego dnia zacząłem się uważnie przyglądać wyciągowi z konta. Opłata za prowadzenie rachunku (17 zł), opłaty za esemesy niezbędne do przelewów, opłata za zabezpieczenie transakcji, opłata za karty, opłata za przelewy... Brakowało jedynie opłaty składkowej na nowego jaguara dla prezesa.
Amerykanie wkurzyli się zaś, gdy Bank of America zażądał od nich opłat za korzystanie z karty do konta. BoA się z tego potem wycofał (nie znam przypadku, żeby jakiś bank w Polsce wycofał się tak szybko z jakiejś opłaty z powodu wzburzenia klientów), ale wściekłość pozostała.
Na tym jednak podobieństwa się kończą. Zaczyna się przeciwieństwo i to radykalne. Ja bowiem przeniosłem konto do jednego z tych banków, z których Amerykanie się w sobotę wypisywali. Przyznaję, moja motywacja była niska i ściśle materialna: ten bank niemal wszystko daje mi bez dodatkowych opłat. Amerykanie zaś zabrali swoje pieniądze do tzw. unii kredytowych, czyli czegoś w rodzaju polskich banków spółdzielczych albo SKOK i nie uczynili tego jedynie z powodu kosztów, lecz także, a może głównie po to, żeby pokazać język finansistom. Utrata dobrze ponad pół miliona klientów to już coś, więc pewnie w jakiejś mierze im się udało. A powód mieli: nie dość, że państwo bankom pomogło, to jeszcze banki wyciskają właścicieli rachunków.
Przyglądając się swojej nowej karcie bankowej, pomyślałem samokrytycznie, że oto dowód, iż w Stanach Zjednoczonych co jakiś czas może się zdarzać drugi Budapeszt – na mniejszą lub większą skalę – u nas zaś to czysta fantasmagoria.