Idea zawarta w nich wszystkich jest jedna: zbilansować budżet. Przez oszczędności, wyrzeczenia i likwidację nieuzasadnionych przywilejów. Idea w ogóle jest słuszna, lecz w szczególe bywa różnie.
Pochylmy się nad jednym z takich szczegółów. Premier zapowiedział stopniowe wciąganie rolników do systemu ogólnego opodatkowania. Zastrzegł się - co jest przejawem jego przytomności - że nie ma co w rolnictwie szukać wielkich pieniędzy chytrze poukrywanych przez pazerne chłopstwo. Bo ich tam nie ma. Zakomunikował, że chodzi o zasadę - tak aby wszyscy byli opodatkowani według identycznych reguł.
Oświecona publika przyklasnęła temu pomysłowi. Od lat słyszeliśmy jakim to skandalem jest fakt płacenia niskich podatków gruntowych, a nie wysokich dochodowych. No i ten przywilej niesłychany w postaci KRUS-u. Ileż to razy słyszeliśmy, że bogaty rolnik ma lepiej niż biedny szewc w mieście.
W debacie po expose problem zauważył Leszek Miller. Stary polityczny lis zadał pytanie Donaldowi Tuskowi, czym wynagrodzi straty, które wskutek zniesienia podatku rolnego poniosą samorządy. I czy nie jest to ukryta zapowiedź wprowadzenia podatku katastralnego. Tusk odpowiedział tylko na druga część. Na szczęście nie planuje wprowadzić katastru.
Wróćmy zatem do zamiany podatku rolnego na dochodowy. Kto na tym straci, kto zyska? Po kolei. Biedni rolnicy dziś płacą niewielki podatek rolny od swego skromnego areału. Bogaci płacą większy, bo mają ziemi więcej. Gdy wprowadzimy podatek dochodowy biedny przestanie płacić od hektara. I nie zapłaci od dochodu, bo go de facto nie będzie miał. A na dodatek załapie się, on i jego dzieci, na socjal. Tych potencjalnych klientów opieki społecznej jest w Polsce minimum kilkaset tysięcy osób.